ŚWITEZIANKA 

BALLADA

Jakiż to chłopiec piękny i młody?
   Jaka to obok dziewica?
Brzegami sinej Świteziu wody
   Idą przy świetle księżyca.

Ona mu z kosza daje maliny,
   A on jej kwiatki do wianka;
Pewnie kochankiem jest tej dziewczyny,
   Pewnie to jego kochanka.

Każdą noc prawie, o jednej porze,
   Pod tym się widzą modrzewiem,
Młody jest strzelcem w tutejszym borze,
   Kto jest dziewczyna? – ja nie wiem.

Skąd przyszła? – darmo śledzić kto pragnie;
   Gdzie uszła? – nikt jej nie zbada.
Jak mokry jaskier wchodzi na bagnie,
   Jak ognik nocny przepada.

,,Powiedz mi, piękna, luba dziewczyno -
   Na co nam te tajemnice –
Jaką przybiegłaś do mnie drożyną?
   Gdzie dóm twój, gdzie są rodzice?

Minęło lato, zżółkniały liścia
   I dżdżysta nadchodzi pora,
Zawsze mam czekać twojego przyścia
   Na dzikich brzegach jeziora?

Zawszeż po kniejach jak sarna płocha,
   Jak upiór błądzisz w noc ciemną?
Zostań się lepiej z tym, kto cię kocha,
   Zostań się, o luba! ze mną.

Chateczka moja stąd niedaleka
   Pośrodku gęstej leszczyny;
Jest tam dostatkiem owoców, mleka,
   Jest tam dostatkiem zwierzyny”.

,,Stój, stój - odpowie - hardy młokosie,
   Pomnę, co ojciec rzekł stary:
Słowicze wdzięki w mężczyzny głosie,
   A w sercu lisie zamiary.


Więcej się waszej obłudy boję,
   Niż w zmienne ufam zapały,
Może bym prośby przyjęła twoje;
   Ale czy będziesz mnie stały?”

Chłopiec przyklęknął, chwycił w dłoń piasku,
   Piekielne wzywał potęgi,
Klął się przy świętym księżyca blasku,
   Lecz czy dochowa przysięgi?

,,Dochowaj, strzelcze, to moja rada:
   Bo kto przysięgę naruszy,
Ach, biada jemu, za życia biada!
   I biada jego złej duszy!”

To mówiąc dziewka więcej nie czeka,
   Wieniec włożyła na skronie
I pożegnawszy strzelca z daleka,
   Na zwykłe uchodzi błonie.

Próżno się za nią strzelec pomyka,
   Rączym wybiegom nie sprostał,
Znikła jak lekki powiew wietrzyka,
   A on sam jeden pozostał.

Sam został, dziką powraca drogą,
   Ziemia uchyla się grząska,
Cisza wokoło, tylko pod nogą
   Zwiędła szeleszcze gałązka.

Idzie nad wodą, błędny krok niesie,
   Błędnymi strzela oczyma;
Wtem wiatr zaszumiał po gęstym lesie,
   Woda się burzy i wzdyma.

Burzy się, wzdyma, pękają tonie,
   O niesłychane zjawiska !
Ponad srebrzyste Świtezi błonie
   Dziewicza piękność wytryska.

Jej twarz jak róży bladej zawoje,
   Skropione jutrzenki łezką;
Jako mgła lekka, tak lekkie stroje
   Obwiały postać niebieską.

,,Chłopcze mój piękny, chłopcze mój młody –
   Zanuci czule dziewica –
Po co wokoło Świteziu wody
   Błądzisz przy świetle księżyca?

Po co żałujesz dzikiej wietrznicy,
   Która cię zwabia w te knieje,
Zawraca głowę, rzuca w tęsknicy
   I może jeszcze się śmieje?

Daj się namówić czułym wyrazem,
   Porzuć wzdychania i żale,
Do mnie tu, do mnie, tu będziem razem
   Po wodnym pląsać krysztale.

Czy zechcesz niby jaskółka chybka
   Oblicze tylko wód muskać;
Czy zdrów jak rybka, wesół jak rybka,
   Cały dzień ze mną się pluskać.

A na noc w łożu srebrnej topieli
   Pod namiotami zwierciadeł,
Na miękkiej wodnych lilijek bieli,
   Śród boskich usnąć widziadeł.

Wtem z zasłon błysną piersi łabędzie,
   Strzelec w ziemię patrzy skromnie,
Dziewica w lekkim zbliża się pędzie
   I „Do mnie - woła - pójdź do mnie”.

I na wiatr lotne rzuciwszy stopy,
   Jak tęcza śmiga w krąg wielki,
To znowu siekąc wodne zatopy,
   Srebrnymi pryska kropelki.

Podbiega strzelec i staje w biegu,
   I chciałby skoczyć, i nie chce;
Wtem modra fala prysnąwszy z brzegu
   Z lekka mu w stopy załechce.

I tak go łechce, i tak go znęca,
   Tak się w nim serce rozpływa,
Jak gdy tajemnie rękę młodzieńca
   Ściśnie kochanka wstydliwa.

Zapomniał strzelec o swej dziewczynie,
   Przysięgą pogardził świętą,
Na zgubę oślep bieży w głębinie,
   Nową zwabiony ponętą.

Bieży i patrzy, patrzy i bieży;
   Niesie go wodne przestworze,
Już z dala suchych odbiegł wybrzeży,
   Na średnim igra jeziorze.

I już dłoń śnieżną w swej ciśnie dłoni,
   W pięknych licach topi oczy,
Ustami usta różane goni,
   I skoczne okręgi toczy.

Wtem wietrzyk świsnął, o bloczek pryska,
   Co ją w łudzącym krył blasku,
Poznaje strzelec dziewczynę z bliska:
   Ach, to dziewczyna spod lasku!

,,A gdzie przysięga ? gdzie moja rada ?
   Wszak kto przysięgę naruszy,
Ach, biada jemu, za życia biada!
   I biada jego złej duszy!

Nie tobie igrać przez srebrne tonie
   Lub nurkiem pluskać w głąb jasną;
Surowa ziemia ciało pochłonie,
   Oczy twe żwirem zagasną.

A dusza przy tym świadomym drzewie
   Niech lat doczeka tysiąca,
Wiecznie piekielne cierpiąc żarzewie
   Nie ma czym zgasić gorąca”.

Słyszy to strzelec, błędny krok niesie,
   Błędnymi rzuca oczyma.
A wicher szumi po gęstym lesie,
   Woda się burzy i wzdyma.

Burzy się, wzdyma i wre aż do dna,
   Kręconym nurtem pochwyca,
Roztwiera paszczę otchłań podwodna,
   Ginie z młodzieńcem dziewica.

Woda się dotąd burzy i pieni,
   Dotąd przy świetle księżyca
Snuje się para znikomych cieni:
   Jest to z młodzieńcem dziewica.

Ona po srebrnym pląsa jeziorze,
   On pod tym jęczy modrzewiem.
Któż jest młodzieniec? – strzelcem był w borze.
   A kto dziewczyna? – ja nie wiem.

12 sierpnia 1821

 

Świteź 

Ballada

Do Michała Wereszczaki

Ktokolwiek będziesz w nowogródzkiej stronie,
   Do Płużyn ciemnego boru
Wjechawszy, pomnij zatrzymać twe konie,
   Byś się przypatrzył jezioru.

Świteź tam jasne rozprzestrzenia łona,
   W wielkiego kształcie obwodu,
Gęstą po bokach puszczą oczerniona
   A gładka jak szyba lodu.

Jeżeli nocną przybliżysz się dobą
   I zwrócisz ku wodom lice,
Gwiazdy nad tobą i gwiazdy pod tobą,
   I dwa obaczysz księżyce.

Niepewny, czyli szklanna spod twej stopy
   Pod niebo idzie równina,
Czyli też niebo swoje szklanne stropy
   Aż do nóg twoich ugina:

Gdy oko brzegów przeciwnych nie sięga,
   Dna nie odróżnia od szczytu,
Zdajesz się wisieć w środku niebokręga,
   W jakiejś otchłani błękitu.

Tak w noc, pogodna jeśli służy pora,
   Wzrok się przyjemnie ułudzi;
Lecz żeby w nocy jechać do jeziora,
   Trzeba być najśmielszym z ludzi.

Bo jakie szatan wyprawia tam harce!
   Jakie się larwy szamocą!
Drżę cały, kiedy bają o tym starce,
   I strach wspominać przed nocą.

Nieraz śród wody gwar jakoby w mieście,
   Ogień i dym bucha gęsty,
I zgiełk walczących, i wrzaski niewieście,
   I dzwonów gwałt, i zbrój chrzęsty.

Nagłe dym spada, hałas się uśmierza,
   Na brzegach tylko szum jodły,
W wodach gadanie cichego pacierza
   I dziewic żałośne modły.
Co to ma znaczyć? - różni różnie plotą,
   Cóż kiedy nie był nikt na dnie;
Biegają wieści pomiędzy prostotą,
   Lecz któż z nich prawdę odgadnie?

Pan na Płużynach, którego pradziady
   Były Świtezi dziedzice,
Z dawna przemyślał i zasięgał rady,
   Jak te zbadać tajemnice.

Kazał przybory w bliskim robić mieście,
   I wielkie sypał wydatki;
Związano niewód głęboki stop dwieście,
   Budują czółny i statki.

Ja ostrzegałem: że w tak wielkim dziele
   Dobrze, kto z Bogiem poczyna,
Dano więc na mszą w niejednym kościele
   I ksiądz przyjechał z Cyryna.

Stanął na brzegu, ubrał się w ornaty,
   Przeżegnał, pracę pokropił.
Pan daje hasło: odbijają baty,
   Niewód się z szumem zatopił.

Topi się, pławki na dół z sobą spycha,
   Tak przepaść wody głęboka.
Prężą się liny, niewód idzie z cicha,
   Pewnie nie złowią ni oka.

Na brzeg oboje wyjęto już skrzydło,
   Ciągną ostatek więcierzy;
Powiemże, jakie złowiono straszydło?
   Choć powiem, nikt nie uwierzy.

Powiem jednakże: nie straszydło wcale,
   Żywa kobieta w niewodzie,
Twarz miała jasną, usta jak korale,
   Włos biały skąpany w wodzie.

Do brzegu dąży; a gdy jedni z trwogi
   Na miejscu stanęli głazem,
Drudzy zwracają ku ucieczce nogi,
   Łagodnym rzecze wyrazem:

,,Młodzieńcy, wiecie, że tutaj bezkarnie
   Dotąd nikt statku nie spuści,
Każdego śmiałka jezioro zagarnie
   Do nieprzebrnionych czeluści.

I ty, zuchwały, i twoja gromada
   Wraz byście poszli w głębinie,
Lecz że to kraj był twojego pradziada,
   Że w tobie nasza krew płynie –

Choć godna kary jest ciekawość pusta,
   Lecz żeście z Bogiem poczęli,
Bóg wam przez moje opowiada usta
   Dzieje tej cudnej topieli.

Na miejscach, które dziś piaskiem zaniosło;
   Gdzie car i trzcina zarasta
Po których teraz wasze biega wiosło
   Stał okrąg pięknego miasta.

Świteź i w sławne orężem ramiona
   I w kraśne twarze bogata,
Niegdyś od książąt Tuhanów rządzona
   Kwitnęła przez długie lata.

Nie ćmił widoku ten ostęp ponury;
   Przez żyzne wskróś okolice
Widać stąd było nowogródzkie mury,
   Litwy naówczas stolicę. 

Raz niespodzianie obległ tam Mendoga
   Potężnym wojskiem car z Rusi;
Na całą Litwę wielka padła trwoga,
   Że Mendog poddać się musi.

Nim ściągnął wojsko z odległej granicy,
   Do ojca mego napisze:
„Tuhanie! w tobie obrona stolicy,
   Spiesz, zwołaj twe towarzysze”.

Skoro przeczytał Tuhan list książęcy
   I wydał rozkaz do wojny,
Stanęło zaraz mężów pięć tysięcy,
   A każdy konny i zbrojny.

Uderzą w trąby, rusza młódź, już w bramie
   Błyska Tuhana proporzec,
Lecz Tuhan stanie i ręce załamie,
   I znowu jedzie na dworzec.

I mówi do mnie: „Jaż własnych mieszkańców
   Dla obcej zgubię odsieczy?
Wszak wiesz, że Świteź nie ma innych szańców
   Prócz naszych piersi i mieczy.

Jeśli rozdzielę szczupłe wojsko moje,
   Krewnemu nie dam obrony;
A jeśli wszyscy pociągniem na boje,
   Jak będą córy i żony?”

,,Ojcze – odpowiem – lękasz się niewcześnie,
   Idź, kędy sława cię woła,
Bóg nas obroni: dziś nad miastem we śnie
   Widziałam jego anioła.

Okrążył Świteź miecza błyskawicą
   I nakrył złotymi pióry,
I rzekł mi:  „Póki męże za granicą,
   Ja bronię żony i córy”. -

Usłuchał Tuhan i za wojskiem goni,
   Lecz gdy noc spadła ponura,
Słychać gwar z dala, szczęk i tętent koni
   I zewsząd straszny wrzask: ura!

Zagrzmią tarany, padły bram ostatki,
   Zewsząd pocisków grad leci,
Biegą na dworzec starce, nędzne matki,
   Dziewice i drobne dzieci.

„Gwałtu! – wołają – zamykajcie bramę!
   Tuż, tuż za nami Ruś wali.
Ach! zgińmy lepiej, zabijmy się same,
   Śmierć nas od hańby ocali”.

Natychmiast wściekłość bierze miejsce strachu;
   Miecą bogactwa na stosy,
Przynoszą żagwie i płomień do gmachu
   I krzyczą strasznymi głosy:

„Przeklęty będzie, kto się nie dobije!”
   Broniłam, lecz próżny opór, 
Klęczą, na progach wyciągają szyje,
   A drugie przynoszą topór.

Gotowa zbrodnia: czyli wezwać hordy
   I podłe przyjąć kajdany,
Czy bezbożnymi wytępić się mordy;
   Panie! – zawołam – nad pany!

Jeśli nie możem ujść nieprzyjaciela,
   O śmierć błagamy u ciebie,
Niechaj nas lepiej twój piorun wystrzela,
   Lub żywych ziemia pogrzebie.

Wtem jakaś białość nagle mię otoczy,
   Dzień zda się spędzać noc ciemną,
Spuszczam ku ziemi przerażone oczy,
   Już ziemi nie ma pode mną.

Takeśmy uszły zhańbienia i rzezi:
   Widzisz to ziele dokoła,
To są małżonki i córki Świtezi,
   Które Bóg przemienił w zioła.

Białawym kwieciem, jak białe motylki,
   Unoszą się nad topielą;
List ich zielony jak jodłowe szpilki,
   Kiedy je śniegi pobielą.

Za życia cnoty niewinnej obrazy,
   Jej barwę mają po zgonie,
W ukryciu żyją i nie cierpią skazy,
   Śmiertelne nie tkną ich dłonie.

Doświadczył tego car i ruska zgraja,
   Gdy piękne ujrzawszy kwiecie,
Ten rwie i szyszak stalony umaja,
   Ten wianki na skronie plecie.

Kto tylko ściągnął do głębini ramię,
   Tak straszna jest kwiatów władza,
Że go natychmiast choroba wyłamie
   I śmierć gwałtowna ugadza.

Choć czas te dzieje wymazał z pamięci,
   Pozostał sam odgłos kary,
Dotąd w swych baśniach prostota go święci
   I kwiaty nazywa cary”.

To mówiąc pani z wolna się oddala.
   Topią się statki i sieci,
Szum słychać w puszczy, poburzona fala.
   Z łoskotem na brzegi leci.

Jezioro do dna pękło na kształt rowu,
   Lecz próżno za nią wzrok goni,
Wpadła i falą nakryła się znowu,
   I więcej nie słychać o niej.

[1820]

 

 

TO LUBIĘ.

BALLADA.

Spojrzyj, Marylo, gdzie się kończą gaje:
W prawo łóz gęsty zarostek, 
W lewo się piękna dolina podaje,
Przodem rzeczułka i mostek;

Tuż stara cerkiew, w niej puszczyk i sowy,
Obok dzwonnicy zrąb zgniły, 
A za dzwonnicą chróśniak malinowy,
A w tym chróśniaku mogiły.

Czy tam bies siedział, czy dusza zaklęta,
Że o północnej godzinie 
Nikt, jak najstarszy człowiek zapamięta, 
Miejsc tych bez trwogi nie minie.

Bo, skoro   północ nawlecze zasłony, 
Cerkiew się z trzaskiem odmyka,
W pustej zrąbnicy dzwonią same dzwony, 
W chróstach coś huczy i ksyka.

Czasami płomyk okaże się blady, 
Czasem grom trzaska po gromie,
Same się z mogił ruszają pokłady 
I larwy stają widomie.

Raz trup po drodze bez głowy się toczy,
To znowu głowa bez ciała; 
Roztwiera gębę i wytrzeszcza oczy,
W gębie i w oczach żar pała.

Albo wilk bieży: pragniesz go odegnać.
Aż orłem skrzydłem wilk macha; 
Dość „Zgiń, przepadnij!” wyrzec i przeżegnać
Wilk zniknie, wrzeszcząc: „Cha, cha, cha”.

Każdy podróżny oglądał te zgrozy
I każdy musiał kląć drogę: 
Ten złamał dyszel, ten wywrócił wozy,
Innemu zwichnął koń nogę.

Ja – chociaż, pomnę, nieraz Andrzej stary
Zaklinał, nieraz przestrzegał – 
Śmiałem się z djabłów, nie wierzyłem w czary,
Tamtędym jeździł i biegał.

 

Raz, gdy do Ruty jadę w czas noclegu,
Na moście z końmi wóz staje; 
Próżno woźnica przynagla do biegu,
„Hej!” krzyczy, biczem zadaje –

Stoją, a potem skoczą z całej mocy: 
Dyszel przy samej pękł szrubie!_
Zostać na polu samemu i w nocy – 
„To lubię – rzekłem – to lubię!"

Ledwiem dokończył, aż straszna martwica
Wypływa z bliskich wód toni; 
Białe jej szaty, jak śnieg białe lica,
Ognisty wieniec na skroni.

Chciałem uciekać, padłem zalękniony,
Włos dębem stanął na głowie; 
Krzyknę: „Niech będzie Chrystus pochwalony!”
„Na wieki wieków” – odpowie.

„Ktokolwiek jesteś, poczciwy człowieku,
Coś mię zachował od męki, 
Dożyj ty szczęścia i późnego wieku!
I pokój tobie i dzięki!

Widzisz przed tobą obraz grzesznej duszy.
Wkrótce się niebem pochlubię, 
Boś ty czyśćcowej zbawił mię katuszy
Tem jednem słówkiem: To lubię.

„Dopóki gwiazdy zejdą i dopóki
We wsi kur pierwszy zapieje, 
Opowiem tobie, a ty dla nauki
Opowiedz innym me dzieje!

„Onego czasu żyłam ja na świecie,
Marylą zwana przed laty. 
Ojciec mój, pierwszy urzędnik w powiecie,
Możny, poczciwy, bogaty,

„Za życia pragnął sprawić mi wesele,
A żem dostatnia i młoda, 
Zbiegło się zewsząd zalotników wiele –
Posag wabił i uroda,

„Mnóstwo ich – marnej pochlebiało dumie,
I to mi było do smaku, 
Że, kiedy w licznym kłaniano się tłumie,
Tłumem gardziłam bez braku.

„Przybył i Józio; dwudziestą miał wiosnę.
Młody, cnotliwy, nieśmiały; 
Obce dla niego wyrazy miłosne,
Choć czuł miłosne zapały.

Lecz próżno, nędzny, w oczach prawie znika,
  Próżno i dzień i noc płacze; 
W boleściach jego dla mnie radość dzika,
Śmiech obudzały rozpacze.

„Ja pójdę!” mówił ze łzami. 
„Idź sobie!” Poszedł i umarł z miłości. 
Tu, nad rzeczułką, w tym zielonym grobie
Złożone jego są kości.

„Odtąd mi życie stało się nie lube,
Późne uczułam wyrzuty; 
Lecz ani sposób wynagrodzić zgubę,
Ani czas został pokuty.

„Raz, gdy się w północ z rodzicami bawię.
Wzmaga się hałas, szum, świsty, 
Przyleciał Józio w straszliwej postawie,
Jak potępieniec ognisty.

„Porwał, udusił gęszczą dymnych kłębów,
W czyśćcowe rzucił potoki, 
Gdzie pośród jęku i zgrzytania zębów
Takie słyszałam wyroki:

 „Wiedziałaś, że się spodobało Panu
Z męża ród tworzyć niewieści, 
Na osłodzenie mężom złego stanu,
Na rozkosz, nie na boleści.

„Ty jakbyś w piersiach miała serce z głazu:
Ani cię jęki ubodły, 
Nikt nie uprosił słodkiego wyrazu
Przez łzy, cierpienia i modły.

„Za taką srogość – długie, długie lata 
Dręcz się w czyśćcowej zagubie,
Póki mąż jaki z tamecznego świata 
Nie powie na cię choć: lubię.
  
„Prosił i Józio niegdyś o to słowo,
Gorzkie łzy lał nieszczęśliwy; 
Prośże ty teraz nie łzą, nie namową,
Ale przez strachy i dziwy!”

„Rzekł – mnie natychmiast porwały złe duchy.
Odtąd już setny rok minie, 
W dzień męczą, na noc zdejmują łańcuchy;
Rzucam ogniste głębinie

I w cerkwi, albo na Józia mogile,
Niebu i ziemi obrzydła, 
Muszę podróżnych trwożyć w nocne chwile,
Różne udając straszydła.

„Idących – w błota zawiodę lub w gaje,
  Jadącym – konia uskubię. 
A każdy naklnie, nafuka, nałaje;
Tyś pierwszy wyrzekł: to lubię.

„Za to ci spadnie wyroków zasłona, 
Przyszłość z pod ciemnych wskażę chmur;
Ach, i ty poznasz Marylę, lecz ona...
Wtem na nieszczęście zapiał kur.

Skinęła tylko, widać radość z oczek,
Mieni się w parę cieniuchną, 
Ginie, jak ginie bladawy obłoczek,
Kiedy zefiry nań dmuchną.

Patrzę, aż cały wóz stoi na łące;
Siadam, powoli strach mija. 
Proszę za dusze, w czyśćcu bolejące,
Zmówić trzy  „Zdrowaś Maryja.”

 

 

UCIECZKA.

BALLADA

On wojuje – rok upłynął,
On nie wraca – może zginął.
Panno szkoda młodych lat:
Od książęcia jedzie swat.

Książę ucztuje we dworze
A panna płacze w komorze...

Jej źrenice, błyskawice,
Dziś jak dwie mętne krynice;
Jej lica, pełnia księżyca,
Dziś nikną jak księżyc w nowiu:
Biada wdziękom, biada zdrowiu.
Matka troszczy się i biedzi,
Książę dał na zapowiedzi.

Swadźba jedzie szumnie, tłumnie.
„Nie powiozą do ołtarza,
Powiozą mnie do cmentarza,
A pościelą chyba w trumnie!
Ja umrę gdy on nie żyje,
Ciebie, matko, żal zabije!”

Ksiądz w konfesjonale siedzi,
Czas, o córko, do spowiedzi.

Przyszła kuma, widma stara:
Wypędź księdza, wypędź klechę!
Bóg i wiara – sen i mara!
Kuma w biedzie ma pociechę:
Kuma stara urnie wiele,
Ma kwiat paproć i car ziele,
A ty masz kochanka dary...
Przyszłam zrobić możne czary!

Włosy jego w węża splącz,
Dwie obrączki razem złącz,
Z lewej ręki krwi usącz;
A na węża będziem kląć,
W dwie obrączki będziem dąć:
Musi przyjść i ciebie wziąć.

Panna grzeszy – jeździec spieszy;
Klęto ducha – klątwy słucha;
Już odemknął zimny gmach:
Panno, panno czy nie strach?
Ucichł, usnął dzwon zamkowy;
Panna czuwa. Na zegarze
Bije północ: milczą straże
Panna słyszy – dźwięk podkowy;
Brytan, jakby głosu nie miał,
Zawył z cicha i oniemiał.

Skrzypnęły dolne podwoje,
Stąpa ktoś w przystankach długich,
I otwiera się drzwi troje;
Troje drzwi jedne po drugich.
Wchodzi jeździec cały w bieli
I usiada na pościeli.

Słodko, prędko czas ucieka.
Wtem koń zarżał, jękła sowa,
Zegar wybił: „Bywaj zdrowa,
Koń mój zarżał, koń mój czeka;
Albo wstawaj, na koń siądź
I na wieki moją bądź.”

Miesiąc świeci; jeździec leci
Po zaroślach i po krzach:
Panno, panno, czy nie strach?

Rumak polem jak wiatr niesie.
Niesie lasem. Głucho w lesie;
Tu i owdzie wystraszona
W suchej jodle kracze wrona,
Po łozach wilcze, źrenice
Migają, się jako świece.

„W cwał mój koniu, koniu w cwał!
Miesiąc na dół schodzi z chmur:
A nim zejdzie miesiąc z chmur,
Mamy sadzić dziesięć skał,
Dziesięć rzek i dziewięć gór;
Za godzinę pieje kur.”

„Gdzie mnie wieziesz!” – „ Gdzie? Do domu!
Dom mój na górze Mendoga;
W dzień otwarta wszystkim droga
W nocy jeździm pokryjomu.”
–  „Czy masz zamek?” –  „Tak, jest zamek,
I zamczysty choć bez klamek...”

–  „Mój kochanku, konia wstrzymaj,
Ledwie dosiedzę na łęku.”
–  „Moja luba siodła imaj,
Prawa ręka... co masz w ręku?
Czy to worek do roboty?”
–  „Nie, to jest Ołtarzyk zloty... „

–  „Nie czas wstrzymać ! Pogoń bieży,
Słyszysz pogoń? tętnią błonia;
Tuż przed koniem przepaść leży;
Rzucaj książkę, puszczam konia!... „

Koń jak gdyby zbył ciężaru,
Przemknął dziesięć sążni jaru.

Lecą bagnem przez manowiec,
Pusto wkoło. Błędny ognik
Tuż przed nimi, jak przewodnik,
Od grobowca na grobowiec
Przelatuje; gdzie przeleci,
Ślad błękitny za nim świeci, 
A tym śladem jeździec leci.

–  „Mój kochanku, co za droga!
Tu nie znać śladu człowieka...”
–  „Dobra droga, kiedy trwoga;
Krzywo jedzie kto ucieka!
Śladów nie masz do mych włości,
Bo nie wpuszczam pieszych gości:
Bogatego wiozą cugi,
Ubogiego niosą sługi.

W cwał mój koniu, koniu w cwał!
Błyska zorza z wschodnich stron,
Za godzinę bije dzwon:
Nim uderzy ranny dzwon,
Mamy sadzić parę skał,
Parę rzek i parę gór;
Za godzinę drugi kur.”

–  „Mój kochanku, wstrzymaj wodze!
Koń się lęka, bokiem sadzi,
Pełno skał i drzew na drodze,
Koń o drzewo mię zawadzi.”
–  „Moja luba, jakie sznurki
Jakie wiszą tam kieszonki?...”
–  „Mój kochanku, to paciorki,
To szkaplerze i koronki...”

–  „Sznur przeklęty! sznur znienacka
Rumakowi miga w oczy!
Patrz jak zadrżał, bokiem skoczy...
Moja luba, rzuć te cacka !”

Koń jak gdyby pozbył trwogi,
Ubiegł prosto pięć mil drogi.

–  „Co to za smętarz, mój miły?”
–  „To mur co mych zamków strzeże.”
–  „A te krzyże, te mogiły?”
–  „To nie krzyże, to są wieże...
Mur przeskoczym, przejdziem progi:
Tu na wieki koniec drogi.

Stój mój koniu, koniu stój!
Przebyłeś, nim zapiał kur,
Tyle rzek i skał i gór:
A tuś zadrżał koniu mój ?
Wiem ja koniu, czego drżysz:
Mnie i tobie boli krzyż.”

–  „Czegoś stanął, mój kochanku ?
Zimna rosa mię spłókała,
Zimno wieje wiatr poranku,
Okryj płaszczem, bo drżę cała...”

–  „Moja luba, przytul skronie,
Na twych piersiach głowę złożę:
Głowa moja ogniem płonie
I kamienie ogrzać może..

Jaki masz tam ćwiek ze stali?”
–  „To krzyżyk, co matka dala.”
–  „Ten krzyżyk ostry jak strzała,
Twarz mi rani, skronie pali!
Precz mi z tym ćwiekiem ze stali!”

Krzyż na ziemię padł i zniknął...
Jeździec pannę w poły ścisnął,
Z oczu i ust ogniem błysnął;
Rumak ludzkim śmiechem ryknął;
Przeskoczyli cwałem mury,
Biję dzwony, pieją kury.
Nim ksiądz przyszedł na mszę ranną,
Zniknął koń z jeźdźcem i panną.

Na smętarzu cisza była.
Stoją krzyże, głazy leżą:
Jedna bez krzyża mogiła
I ziemia ruszona świeżo.

Ksiądz nad grobem długo stał,
I mszę za dwie dusze miał.