Życiorys - wspomnienia ks. Michała Wilniewczyca (fragmenty)

                                                                                                                                                   

„Wielkie rzeczy uczynił mi Wszechmocny,  

Święte jest Jego Imię”.

Łk.1,4-9.

       

          Pan Bóg okazał mi miłosierdzie, zezwalając mi ujrzeć światło dzienne akurat 25 grudnia  1911 - według kalendarza  juliańskiego  w  dzień  Bożego  Narodzenia,  które Kościół Katolicki w tym czasie pod  zaborem rosyjskim  był  zmuszony obchodzić  wraz  z  Kościołem Prawosławnym, a według kalendarza gregoriańskiego 7 stycznia 1912 r.  W dwa tygodnie później zostałem ochrzczony w kościele we Wsielubiu przez ks. Franciszka Ulińskiego, miejscowego proboszcza. Rodzicami chrzestnymi byli Adam Wilniewczyc i Helena Budkiewicz z d. Kolesińska. Ojciec mój to Wincenty Kuniewicz-Wilniewczyc herbu Belina, a matka Aniela z d. Bohdanowicz. Jak mogłem stwierdzić w starych księgach metrykalnych we Wsielubiu, pierwotnie nazwisko nasze brzmiało Wilnowczyc od miasta Wilna, potem Wilniowczyc, a wreszcie Wilniewczyc. Ojciec miał trzech braci: Antoniego, Wojciecha i Adama, a matka miała dwie siostry: Elżbietę i Paulinę.

        Mieszkaliśmy we wsi Dąbrowica, położonej 10 km na północ od Nowogródka, a 6 km na wschód od Wsielubia. Wieś liczyła ok. 20 rodzin katolickich i 4 rodziny prawosławne. Mieliśmy 15 ha ziemi w licznych działkach. Ojciec był troskliwym i zaradnym gospodarzem, więc w strasznym roku 1917 nie cierpieliśmy głodu jak inni. Obok domu był sad zasadzony przez ojca i wspaniała, dostojna lipa. Gdy stary dom, pamiętający dziadków i pradziadków, był już w podeszłych latach, ojciec kupił drzewa u hr. Karola O’Rourke, a za niewielką ilość pszenicy w czasie głodu postawił dom bardziej nowoczesny, z dużymi oknami i podłogą. Pierwszą Komunię św. przyjąłem z rąk świątobliwego proboszcza ks. Matulewicza. Był on bardzo ubogi, chodził w ubraniu szaraczkowym. Gdy spotykał księdza biskupa Z. Łozińskiego, to okrywał swoją wyniszczoną sutannę paltem szaraczkowym - pamiętam to jak dziś. Żydowi z liczną dziatwą oddał czy kupił krowę, gdy ta rodzina nie miała co jeść. (Trzeba wspomnieć, że przy probostwie była krowa tak zwana „wieczysta”. Odchodzący proboszcz miał obowiązek zostawić następcy krowę, by ten, przychodząc nieraz „z gołymi rękami”, miał przynajmniej szklankę mleka.)

        Na katechizację chodziłem przez cały miesiąc z grupą rówieśników do Wsielubia. Pewnego dnia wracając z katechizacji, spotkaliśmy hr. K. O’Rourke z żoną i onieśmieleni chcieliśmy ich minąć bez pozdrowienia. Tymczasem oni nas pozdrowili słowami: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Następnego dnia znów ich spotkaliśmy, ale teraz my im pierwsi powiedzieliśmy: „Niech będzie pochwalony...”. Odpowiedzieli: „Na wieki wieków, amen”, ciesząc się, że nas nauczyli pozdrawiać przechodniów.

       Mimo długoletniej niewoli pod zaborem rosyjskim w rodzinach katolickich utrzymał się duch głębokiej wiary i polskości. Gdy tylko zaistniała możliwość przyjścia z pomocą ojczyźnie, do polskich legionów zgłosiło się 9 ochotników, by walczyć o niepodległość Polski. Między nimi był mój najstarszy brat, osiemnastoletni Stanisław. Ojciec mój sprowadził nauczycielkę Polkę, sam zrobił ławki szkolne i tablice i założył szkołę w opuszczonym domu. Nauczycielkę żywiły kolejno poszczególne rodziny. W dzień uczyły się dzieci, wieczorami starsza młodzież. W nauce pomagali rodzice. Uczono nas wierszyka: „Kto ty jesteś? - Polak mały. Jaki znak twój? - Orzeł Biały”.

        W niedziele w rodzinach odmawiano wspólnie różaniec. Wymagano modlitwy. Jeszcze dziś po latach pamiętam, jak chciałem raz zjeść śniadanie bez pacierza, ale matka nie pozwoliła i kazała najpierw pomodlić się. Uklęknąłem na ławce ze złożonymi rękami i z pobożnością odmówiłem swój paciorek.

       Matka opowiadała mi, że kiedy miałem już 3 lata, nic nie mówiłem. Pewnego dnia wzięła mnie na kolana i zagroziła mi, że wleje mi w skórę, jeśli  nie  zacznę   mówić. Przestraszony, odpowiedziałem: „ Mamo, ależ to mój język nie mówi!” I odtąd rozwiązał mi się język i zacząłem mówić. Mając 7 lat pisałem „listy” pod dyktando brata Stanisława, służącego w legionach w Białymstoku.

       Wszyscy, starsi i  dzieci,  przeżywaliśmy  radośnie powstającą z  „grobu  niewoli”,  jakże  długo wyczekiwaną  ojczyznę. Zaprowadzono nas, dzieci szkolne, do Nowogródka na uroczystość 3 Maja; braliśmy udział w pochodzie i w poczęstunku  dla  dzieci   (kakao, ciastka).

       Przypominam sobie, jak pewnej nocy podczas zbliżającego się frontu I wojny światowej siedzieliśmy z matką jak kurczęta z kokoszą nie w domu, ale na zewnątrz pod ścianą, wsłuchani w dolatujący huk dział armatnich, pełni trwogi i niepokoju. Pamiętam również jedno z pierwszych spotkań z legionistami, których dowódca pozdrowił nas słowami: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”.

       Spotkanie z bolszewikami w 1920 było smutne i przykre. Brat Stanisław wrócił spod Kijowa z rozbitej naszej armii i musiał się chować w domu na strychu. Był lekko ranny. W czasie  pochodu  wojsk bolszewickich do Warszawy  czy  spod  Warszawy  ludzie  chowali  swój dobytek w lasach. Rozsypywano ziarno, by świnie, krowy, konie były cicho. Po odejściu bolszewików matka rzekła: ,,Czas nam wyjść z lasu i pomóc swoim”.

       Jeszcze jako paroletni malec pojechałem z ojcem i matką na pogrzeb babci, śp. Felicji z d. Soplica. Stoi przed moimi oczyma katafalk ze zwłokami kochanej babci. Potem już jako kapłan odnalazłem jej mogiłę na starym cmentarzu wsielubskim i pomnik z napisem: „Felicja Wilniewczyc z d. Soplica”. Nieraz w domowych rozmowach wspominano, że jesteśmy spokrewnieni z rodem Sopliców, że w okolicy Nowogródka żył jeszcze Soplica i miał dwóch synów, ale rodzina moja nie miała z nimi bliższego kontaktu.

       Przypominam sobie z lat dzieciństwa, jak przywieziono księdza z wiatykiem do bardzo ciężko chorej mojej matki. Księdzu wypadł z książeczki obrazek Matki Boskiej Wniebowziętej. Zostawił nam go. Dobry Pan Bóg zachował matkę przy życiu, bo inaczej bylibyśmy sierotami i życie nas wszystkich, podrastających chłopaków, potoczyłoby się inną drogą. Matka mając tylko synów (nasza siostrzyczka Zosia zmarła jako niemowlę), musiała ciężko pracować, mimo że ojciec wielokrotnie wynajmował dziewczynę, ale ta najczęściej tylko pasała krowy. Matkę specjalnie kochałem, bo wiele pracowała, cierpiała, płakała; była ona dla mnie uosobieniem ofiary, poświęcenia się, zaparcia, całkowitego zapomnienia o sobie, życia dla dzieci. Nie miała łatwego życia, bo ojciec wiele od niej wymagał.

       Często wczesnym rankiem odwiedzała matkę ciotka Paulina Kościukiewicz (siostra matki mieszkająca w sąsiedztwie). Pamiętam jedną ich rozmowę; chodziło o ks. proboszcza, Kmitę, któremu niektórzy parafianie stawiał zarzuty. Ciotka i mama mówiły między sobą, że nam nie wolno sądzić księdza, to należy do biskupa.

       W wieku chłopięcym bawiłem się „w księdza”, odprawiałem msze dla rówieśników, kazałem im klękać, gdy podnosiłem „hostię” wyciętą z ziemniaka. Za ornat służyła mi chustka, ściągnięta z głowy marny. Pewnego raz ojciec zawiózł mnie do kościoła na Mszę św. Po powrocie z kościoła powiedziałem: „Ależ ten ksiądz ma dużo dzieci, samych synów”, mając na myśli dużą grupę ministrantów.

       Pewnego razu wróciła matka od sąsiadki, mówiąc, że bocian przyniósł jej małego synka. Czym prędzej wybiegłem na podwórko, aby zobaczyć tego bociana. Zły byłem na siebie, bo gdybym nie siedział w domu, tylko bawił się na podwórku, to bym zobaczył, jak bocian niesie dziecko. Mając już 15 lat nie odróżniałem jeszcze poczęcia od urodzenia, ale matka wyjaśniła mi to w delikatny sposób.

       Jako brzdąc byłem „demokratą” i chciałem mieć równe prawa ze starszymi. Pewnego razu ojciec kazał mi siedzieć w domu, nie wychodzić. Wtedy powiedziałem ojcu: „Sam to chodzi, a mnie zabrania.” Moja odpowiedź wzbudziła śmiech u ojca i starszych braci: „Taki smarkul, a chce się równać z ojcem! Co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie!”

       W dziecięcych latach odwiedzałem rówieśnika Albina, którego rodzice nie strzygli do 7- go roku życia. Podobał mi się, pięknie wyglądał z rozpuszczonymi na ramionach włosami; starano się w tym domu zachować zwyczaj piastowski.

       Piękne były zwyczaje związane ze świętami lub życiem codziennym. Na Boże Narodzenie często urządzano jasełka, wieczorami kolędnicy z gwiazdą obchodzili domy i śpiewali kolędy.

       W Niedzielę Palmową młodzież i dzieci smagali się poświęconymi palmami. Na Wielkanoc śpiewano pieśni pod oknami domostw. Dzieci grały w jajka, spuszczając je po korytku z kory. Staczające się jajko, jeśli uderzyło w drugie, wygrywało.

    Przyjmowano błogosławieństwo w kościele, gdy nowa mężatka poczuła się być w stanie błogosławionym, jak również po dziecku nowo narodzonym. Na uroczystość Matki Boskiej Gromnicznej ojciec rodziny przypalał włosy dzieciom na kształt krzyża poświęconą w kościele gromnicą, a potem nią robił krzyż na suficie. Wieczorem przy zapalaniu światła należało powiedzieć: ,,Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Przy wypieku pierwszy bochenek znaczono znakiem krzyża. W czasie burzy zapalano poświęconą wierzbą pod kominem. Na święto Piotra i Pawła pastuszkowie wili wieńce z kwiatów na głowy krów, tak, że gdy wracały z pola, wszystkie były uwieńczone kwiatami, a pastuszek otrzymywał w nagrodę ser albo inny dar.

       Było wiele innych zwyczajów, jak poświęcenie bydła i owiec na wiosnę, gdy wychodziły na pastwiska, pierwsza siejba ziarna obowiązkowo odbywała się w sobotę. W drodze do kościoła na Mszę św., gdy się spostrzegło z daleka wieżę kościoła, należało zmówić „Wierzę w Boga”.

        Do 1922 r. uczęszczałem do miejscowej szkoły powszechnej w Dąbrowicy, a jesienią tegoż roku przeniosłem się do Szkoły Powszechnej im. G. Piramowicza do IV klasy w Nowogródku. Przedtem składałem egzamin do I kl. Gimnazjum Państwowego im. A. Mickiewicza, ale go oblałem; nie znałem nazwy płetwy u kaczki.

       Nowogródek to miasto wojewódzkie, sięgające swym początkiem w. IX czy X. Miasto naszego wielkiego wieszcza, Adama Mickiewicza, położone jest na wzgórzu, tak, że ulice z centrum schodzą w dół. Są tu ruiny wielkiego zamczyska, o którym pisał A. Mickiewicz w „Grażynie”, kościół farny, gdzie Władysław Jagiełło brał ślub z Zofią, gdzie Mickiewicz był ochrzczony, i Góra Mendoga - księcia litewskiego z XIII wieku. W latach dwudziestych w zabudowaniach kościoła podominikańskiego mieszkał ks. bp. Z. Łoziński i mieściło się Mniejsze i Wyższe Seminarium Duchowne. Kościół podominikański był pod wezwaniem św. Michała Archanioła (po II wojnie światowej zamieniony na magazyn a potem spalony). Niedaleko stał kościół pofranciszkański zamieniony na cerkiew, dom rodziny Mickiewicza i gmachy poklasztorne, gdzie mieściło się gimnazjum im. A. Mickiewicza, szkoła im. G. Piramowicza i Urząd Miejski. Na środku rynku były hale targowe - wszystkie w rękach żydowskich. Zresztą cały handel był w rękach żydowskich.

       W Nowogródku mieszkałem przez dwa lata ze starszym bratem Józefem, który uczęszczał do gimnazjum. Mieszkaliśmy rok na ulicy Karmelickiej, rok obok Góry Mendoga, a następne dwa lata mieszkałem już sam u p. Małachowskich na ulicy Pieresieka. Brat Józef zrezygnował z dalszej nauki i wrócił na gospodarstwo. Po pierwszych dwóch tygodniach pobytu w szkole tak zatęskniłem za domem rodzinnym, że gdy przyszła sobota, to zamiast iść do szkoły, wymusiłem na bracie pójście do domu. Nic dziwnego, miałem zaledwie 10 lat. Zresztą zawsze tęskniłem za domem, gdzie przeżywałem lata dziecięce, sielskie-anielskie, pełne wrażeń, uroku i piękna przyrody - lasów, łąk zielonych, „pól malowanych zbożem rozmaitem, wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem”... Cała okolica tam wygląda tak, jakby dopiero wczoraj spłynął lodowiec, rzeźbiąc doliny, pagórki dziś pokryte gęstymi lasami, „kudrami” pełnymi jagód, grzybów, ptactwa, zajęcy, dzików no i oczywiście wilków, na które co roku urządzano obławę.

       Tęskniłem za miejscem rodzinnym, gdzie zwoływałem sąsiadów na nabożeństwa majowe dość dużym dzwonem lub rogiem, gdzie stawiałem pierwsze kroki w pobożności. W domu były liczne obrazy; specjalne nabożeństwo miałem do obrazu Opatrzności Boskiej (Bóg wszystko widzi, Bóg wszystko słyszy, Bóg wszystko waży, Bóg wszystko zapisuje).

       Poza wyżej wspomnianymi proboszczami, ks. F. Ulińskim i ks. Matulewiczem, był ks. Kmita, który pobłogosławił związek małżeński mojego brata Stanisława ze Stanisławą Borkowską, ks. Michał Dalecki, za którego czasów wstąpiłem do seminarium duchownego, i ks. dr Józef Kuczyński, za którego czasów przyjąłem wyższe święcenia, subdiakonat, diakonat i kapłaństwo. Księża F. Uliński, M. Dalecki i J. Kuczyński zostali zamordowani przez Niemców podczas II wojny światowej.

       Przebywając w Nowogródku, uczęszczałem na Msze św., na nabożeństwa i do spowiedzi do kościoła św. Michała albo do Fary. Ten ostatni kościół był kościołem parafialnym, a proboszczem i dziekanem był ks. Kazimierz Bukraba, późniejszy biskup diecezji pińskiej. Katechetami naszymi byli księża: Szymonowicz, Antoni Rójko, Piotr Tatarynowicz i Wacław Onoszko. Pamiętam niewidomego ks. prałata Czeczota, który kiedyś, gdy w czasie spowiedzi dowiedział się, że jestem małym brzdącem, otworzył konfesjonał, przytulił mnie do siebie jak najlepszy ojciec i wyspowiadał.

   Pewnego dnia zaprowadzono całą szkołę do kina na film „Męka Chrystusa Pana”; był to film niemy, zrobił on na mnie wielkie wrażenie. Podobały mi się też pieśni wielkopostne; chętnie odprawiałem Drogę Krzyżową. Jeszcze z czasów szkoły powszechnej, a był to może rok 1923 albo 24, utkwiła mi w pamięci pewna historia. Idąc ul. Korelicką zobaczyłem jadącego dorożką ks. bpa Z. Łozińskiego w towarzystwie ks. A. Rójki; uklęknąłem na chodniku, a ks. biskup mnie pobłogosławił. Mogłem wtenczas mieć lat 11 lub 12.

   Pod koniec 7 klasy szkoły powszechnej mój kolega Stanisław Górski i ja zasięgaliśmy rady u swego ks. katechety, W. Onoszki, co mamy robić, bo chcielibyśmy być księżmi. Czy wstąpić do miejscowego gimnazjum, czy też do Mniejszego Seminarium Duchownego też tu na miejscu? Poradził nam wstąpić do gimnazjum a nie do seminarium, bo to ostatnie nie ma praw państwowych i ciężej jest zdać maturę ze wszystkich przedmiotów. Posłuchaliśmy go. Złożyliśmy papiery i zostaliśmy przyjęci do V klasy bez egzaminu. Ja byłem jednak niezadowolony. Po dwóch tygodniach oświadczyłem w domu, że jednak pójdę do seminarium. Matka ze starszym bratem Stanisławem powiedzieli: „Rób, jak uważasz, my ci pomożemy”. Poszedłem więc do Nowogródka, zabrałem papiery z gimnazjum i złożyłem je w rektoracie seminarium. Zostałem przyjęty na pierwszy kurs; był to rok 1926. Seminarium miało wtenczas pięć kursów, na ostatnim zdawało się maturę, a potem szło się do Wyższego Seminarium Duchownego do Pińska. (Stanisław Górski pozostał w gimnazjum, zdał maturę państwową i mimo mojej zachęty nie wstąpił do seminarium - ożenił się. Gdy po 6 latach  wracałem  do  domu, by  odprawić  moje prymicje, przypadkowo  dowiedziałem  się,  że jego małżeństwo nie było szczęśliwe.)

   Gdy wstąpiłem do Seminarium Duchownego Mniejszego w Nowogródku, rektorem był ks. dr Antoni Rójko, a ojcem duchownym ks. Jan Breczko. Seminarium mieściło się w klasztorze podominikańskim przy kościele św. Michała. Tu otrzymałem sakrament bierzmowania w czerwcu 1927 z rąk ks. bpa Z. Łozińskiego. Na bierzmowanie przybrałem imię Stanisława Kostki, a ojcem był ks. A. Rójko.

   Ponieważ studentów przybywało coraz więcej i klasztor okazał się za mały, ks. biskup zdecydował przenieść seminarium do Drohiczyna n. Bugiem.

 

   (...) Dnia 17 czerwca 1931 r. uzyskałem świadectwo dojrzałości. Zdawałem maturę z kolegami jako ekstern ze wszystkich przedmiotów w miejscowym gimnazjum im. J. Kraszewskiego, bo jeszcze w tym czasie nasze seminarium nie miało praw państwowych, które uzyskało dwa lata później. Egzaminy składałem uczciwie bez żadnych ściągaczek. Idąc na maturę powiedziałem sobie: „Co będzie, to będzie, ale ściągać nie będę”.

   Pan Bóg mi dopomógł, Jemu niech będą dzięki. Po maturze wróciłem do kochanych moich rodziców i braci do Dąbrowicy, gdzie spędziłem letnie wakacje. Tu w pierwszym dniu po spotkaniu z drogimi memu sercu osobami usłyszałem słowa matki: „A teraz, synu, może popilnujesz (popasiesz) krowy?”. Chętnie to uczyniłem.

   W domu zbyt ciężko nie pracowałem na roli, oszczędzano mnie, bo trochę chorowałem na płuca. Kiedy miałem temperaturę, brat Stanisław zawiózł mnie do lekarza, do dr Szymonowskiego w Nowogródku. Ten zbadał, pokiwał głową, nic nie powiedział, przepisał jakieś lekarstwa. Matka przynosiła szklankę ciepłego mleka wczesnym rankiem zaraz po udoju, budziła mnie i kazała mi pić. Brała też miód, masło i aloes, razem to mieszała, wlewała do butelki, rozgrzewała w bochenku chleba pieczonego w piecu, a potem kazała tę miksturę po łyżce stołowej pić. Ja sam nie zdawałem sobie sprawy z niebezpieczeństwa, dopiero po wielu latach, kiedy prześwietlono mi płuca i zapytałem lekarza, co oznaczają te białe plamki na kliszy, odpowiedział, że musiałem kiedyś mieć początki gruźlicy. Dopiero wtenczas przypomniałem sobie  swoje niedomagania. Właściwie przy niewielkiej pomocy „lekarstw” sam organizm zwalczył chorobę; tak bywa w 50% przypadków, według zapewnień lekarza.

   W czasie wakacji uszyłem sobie sutannę. Dnia 7 września 1931 r. przybyłem do Wyższego Seminarium Duchownego w Pińsku.

  

    (...) 26 marca 1932 r., na pierwszym roku moich studiów, zmarł ks. bp Z. Łoziński. Znałem go z czasów nowogrodzkich jako uczeń szkoły podstawowej, potem jako alumn Mniejszego Seminarium Duchownego w Nowogródku i w Drohiczynie, a na koniec w Pińsku. Z czasów pińskich pamiętam, że codziennie zastawaliśmy go pierwszego w kaplicy seminaryjnej, klęczącego w małej ławeczce po prawej stronie ołtarza, odprawiającego rozmyślanie czy też przygotowującego się do Mszy św. w głębokim skupieniu. On też mnie, jako trzeciemu z kolei, poświęcił i podał sutannę w dniu obłóczyn 13 listopada 1931 r. w uroczystość św. Stanisława Kostki. Słowa, które mi utkwiły w pamięci z jego kazania, wygłoszonego jesienią w katedrze, zdaje się w uroczystość Chrystusa Króla, określały Rosję jako krwiożerczą bestię. Osobiście często się modliłem o nawrócenie Rosji i jeszcze pamiętam jak dziś, jak w czasie jednych ferii klęczałem za piecem w domu i modliłem się za kościół prześladowany za „wschodnią ścianą”.

   (...) Święcenia tonsury otrzymałem 27 grudnia 1933 r. Po święceniach subdiakonatu w Wielką Sobotę dnia 11 kwietnia 1936 r., gdy przybyłem na letnie wakacje do Wsielubia, p. hr. Karol O’Rourke podarował mi ładny brewiarz. Proboszcz ks. dr J. Kuczyński miał zwyczaj co czwartek iść do hrabiego na kolację i tam omawiać najważniejsze wydarzenia ze świata i problemy naszego narodu. I ja byłem raz czy dwa na tej „czwartkowej wieczerzy”. Pamiętam, że kiedyś omawiano sprawy społeczne, a ja siedziałem jak na tureckim kazaniu, nic nie rozumiejąc z tego, co mówili. Hr. O’Rourke miał piękny zwyczaj co miesiąc zamawiać Mszę św. za zmarłą swoją żonę, Marię. Było to zawsze 20 każdego miesiąca; wtenczas też sam przystępował do Spowiedzi św. i Komunii. Co niedzielę przychodził na sumę zwykle o pół godziny wcześniej i odmawiał różaniec, bardzo powoli i wyraźnie. Miał swoje miejsce w zakrystii przed oknem, które wychodziło na prezbiterium, wprost na główny ołtarz. Gdy szedł do kościoła, a wierni go pozdrawiali, wszystkim bardzo nisko się kłaniał, nawet małym ministrantom. Był to człowiek wysokiej kultury i świętości. Żył bardzo skromnie, nie pamiętam, czy wyjeżdżał za granicę. Hojnie wynagradzał swoją służbę dworską, leśniczych, gajowych. Był bezdzietny. Żona mu umarła w latach dwudziestych, na pogrzeb przyjechał ks. bp Z. Łoziński. Jego ród miał swoją kaplicę cmentarną niedaleko kościoła parafialnego; w niej spoczęła jego żona obok zmarłych członków rodziny. Pomagał biednym i uczącej się młodzieży. Był ojcem chrzestnym wielu mieszkańców okolicy, między innymi  mojego brata Józefa. Miał na utrzymaniu starsze bezdomne niewiasty: Pruszyńską, Janową i inne.

   Diakonat otrzymałem jesienią w 1936 r. (...)Kapłaństwo otrzymałem w Wielką Sobotę 27 marca 1937 r. z rąk ks. bpa K. Bukraby. Na obrazku prymicyjnym wypisane były słowa Chrystusa: „Ubogim Ewangelię posłał głosić mnie Pan”. Tego samego dnia udaliśmy się, a było nas 13 neoprezbitrów, do ks. bpa Bukraby, by podziękować za święcenia. Tam od niego otrzymaliśmy 4 tomiki do rozmyślań i nominacje na stanowiska duszpasterskie. Ja otrzymałem nominację na wikariusza do parafii Łubin, dek. bielskiego, nr 1281/37 dnia 27 marca 1937 r.

 

   (...) Po gorącym podziękowaniu Chrystusowi Panu przy „Grobie” w katedrze, opuściłem Pińsk, udając się koleją do domu rodzicielskiego. W Łunińcu, gdzie była dłuższa przerwa w ruchu pociągów, odwiedziłem parafialny kościół, „Grób Chrystusa” i udałem się w dalszą podróż do Nowogródka. Tu spotkałem swojego ojca, który przybył furą, by mnie zabrać do ukochanej Dąbrowicy. Wysłuchaliśmy najpierw Mszy św. w pierwszy dzień Wielkanocy w kościele św. Michała i pojechaliśmy do domu, który opuściłem przed 15 laty. Spędziłem te lata przeważnie na studiach, w szkołach, dom odwiedzając jedynie w czasie wakacji i ferii. Wiele słyszałem wykładów podczas studiów, ale w pamięci utkwiły mi przede wszystkim słowa matczyne: „Synu, trzeba czasem pocierpieć”.

       Mszę św. prymicyjną odprawiłem w Niedzielę Przewodnią 4 kwietnia w swoim kościele parafialnym we Wsielubiu. W czasie spotkania z matką na osobności dowiedziałem się, że ona podczas mojego sześcioletniego pobytu w seminarium gorąco się modliła za mnie, a w Wielkim Poście wszystkie środy i piątki pościła tak, że nawet nie przyjmowała wody. Byłem tym zaskoczony i pytałem, jak Mama mogła tak surowo pościć, czy miała do tego siły, czy inni tego nie zauważyli? Odpowiedziała, że mogła bez trudności, a z otoczenia nikt nie zwracał uwagi, czy Mama jadła, czy nie. Odtąd wiedziałem, komu w znacznej mierze zawdzięczam kapłaństwo: Panu Bogu, modlitwom i postom Matki. Będąc w Rosji w czasie II wojny światowej jako kapelan szpitala VI Dywizji próbowałem przynajmniej w piątki pościć jak matka, ale to mi się nie udawało. 

       Modlił się również i ojciec - z dużej książki do nabożeństwa (dziś, w drugiej połowie  XX wieku, w czasach mody „mini” takich książek do nabożeństwa już się nie spotyka...). Obiad prymicyjny dla księży - asysty i moich rodziców wydał hr. K. O’Rourke w swoim skromnym pałacu. Drugi obiad, dla krewnych i sąsiadów, był przygotowany w domu rodzinnym wieczorem. Na Mszę św. udałem się z Dąbrowicy parą koni, które przysłał hrabia, w towarzystwie mojej matki. Ojciec i rodzeństwo udali się własnym wozem. Muszę zaznaczyć, że powóz hrabiego przysłano wbrew moim życzeniom. Na Mszę św. prowadzono mnie pod baldachimem z plebanii do kościoła w towarzystwie archidiakona ks. Michała Daleckiego, dziekana nowogródzkiego, i alumna Piotra Wilniewczyca z zakonu księży misjonarzy. Kazanie wygłosił  ks. Malelcki, który w tym okresie zastępował ks. proboszcza J. Kuczyńskiego. Po Mszy św. udzieliłem błogosławieństwa rodzicom, rodzeństwu i licznie zebranym w kościele i na zewnątrz wiernym.

       W następną niedzielę odprawiłem Mszę św. w kaplicy p. Bruchockich w Wereskowie. Przybyłem tam w przeddzień, nocowałem w pałacu, w czasie wieczerzy przysłuchiwałem się, jak mieszkańcy domu rozmawiali między sobą po francusku. Następnego dnia podczas Mszy św. wygłosiłem homilię o Dobrym Pasterzu ze spuszczonymi oczyma, nie miałem odwagi podnieść oczu, tak jakoś byłem speszony i onieśmielony. Gdy po Mszy św. wracałem do Wsielubia na sumę, którą miałem odprawić, ktoś siedzący w powozie obok mnie powiedział z uznaniem, że w seminarium uczą głoszenia pięknych kazań.

      W wolnych dniach uczyłem się jeździć na wypożyczonym rowerze. Wkrótce wyjechałem z domu, by 15 kwietnia być już na swojej placówce w Łubinie Kościelnym. Proboszczem tu był ks. St. Truskowski, którego jako chłopak spotykałem na ulicach w Nowogródku. Miał „złoty” zarost; był swego czasu proboszczem w Niechniewiczach k/Nowogródka. W Łubinie zamieszkałem w drewnianej plebanii (nie ma już dziś po niej śladu) w sieni, gdzie nie było żadnego okna, a do której wchodziło się wprost z ganku. Było tu łóżko żelazne i kosz z moją bielizną i książkami. Gdy rano budziłem się, nie wiedziałem, czy jeszcze noc, czy już dzień. W ciągu dnia pracowałem w przyległym salonie ks. proboszcza. Nie miałem żadnego żalu za takie wyposażenie. Byłem zadowolony.

       Po tygodniu ks. proboszcz pojechał do Pińska do Kurii Diecezjalnej z propozycją, by mnie zabrano, bo nie ma miejsca. Tak też się stało. Po dwóch tygodniach otrzymałem nominację na wikariusza do Hajnówki i już l maja spieszyłem na nowej placówce do chorego z Panem Bogiem, przeciskając się wśród tłumów w pochodach pierwszomajowych czerwonych od stóp do głów.(...)

                                                                     * * *

       Wkrótce przyszła wojna. Pierwszego września napadli Niemcy, był to pierwszy piątek miesiąca, a 17 września ruszyli na naszą ojczyznę na całej linii wschodniej bolszewicy. Był to dzień strasznie bolesny.

       (...) W poniedziałek 11 września wyjechałem rowerem do domu rodzinnego do Dąbrowicy. Podróż z przygodami trwała cały tydzień. Musiałem zmienić rower, ponieważ uderzając o kamień odbiłem pedał. Nocowałem po drodze w szkołach, w pewnym majątku, w Różanie na plebanii u ks. Mioduszewskiego, który był pierwszym proboszczem w Hajnówce. 16 września dojechałem do Nowojelni. Była to sobota, a 17 września w niedzielę po Mszy św. dowiedziałem się u księdza Fedorowicza, że wojska sowieckie przekroczyły granicę polską na całej linii, głosząc, że wkraczają, by nieść swobodę naszemu narodowi. Przeżyłem rozterkę wewnętrzną: czy jechać dalej przez Nowogródek do rodziców, czy też wracać z powrotem do Hajnówki? Ostatecznie zdecydowałem się jechać do rodziców do Dąbrowicy.

       W południe przybyłem do Nowogródka. Dzień był pochmurny, jak było pochmurnie w duszach ludzkich. Zastałem księdza dziekana Michała Daleckiego i jego wikariuszy bardzo przygnębionych. Wieczorem przybyłem do Dąbrowicy do swoich kochanych rodziców. Następnego dnia w poniedziałek zgłosiłem się do księdza proboszcza Józefa Kuczyńskiego we Wsielubiu. Ucieszył się z mojego przyjazdu, bo miał zamiar zostawić mnie na swoim miejscu, a samemu wyjechać na Litwę. W tym celu postarał się dla mnie o nominację na wikariusza we Wsielubiu u księdza dziekana M. Daleckiego, który, jak inni dziekani, miał prawa wikariusza generalnego na czas wojny i inne przywileje. W towarzystwie księdza proboszcza odwiedziłem hrabiego Karola O’Rourke. Był bardzo przygnębiony. Pragnął już pójść do łóżka i zasnąć tak, by już nie wstać. Wolał umrzeć niż wpaść w ręce bolszewików. Wyraził żal pod adresem wojewody nowogródzkiego i starosty, którzy wyjeżdżając na Litwę, nie zabrali go ze sobą. Toteż w kilka dni później został aresztowany przez NKWD i na gnojówce przewieziony do więzienia w Nowogródku. Potem przebywał w więzieniu w Mińsku, skąd dzięki staraniom jego siostry w Krakowie u władz niemieckich został zwolniony. Przebywał jakiś czas w Nałęczowie, a po wojnie w Straszewie u ks. Piotra Wilniewczyca na plebanii. Tu też zakończył swój chwalebny żywot w maju 1946 r. Został pochowany w Aleksandrowie Kujawskim. Na jego mogile wystawił pomnik ks. Piotr Wilniewczyc, podopieczny hrabiego.

       W dniu swoich imienin, 29 września, odprawiłem śpiewaną Mszę św. w kościele wsielubskim pod wezwaniem Podwyższenia Krzyża św. Po Mszy św. było wystawienie Najświętszego Sakramentu i błogosławieństwo. Po śniadaniu zjawiła się gosposia z Hajnówki z wiadomością, że ks. proboszcz Paweł Stępek na wieść o nadejściu wojsk sowieckich opuścił parafię i wyjechał za Bug na stronę niemiecką. Zdecydowałem natychmiast wracać do Hajnówki, gdzie żadnego księdza nie było. Udałem się więc do rodziców pożegnać się. Matka prosta, ale mądra mądrością Bożą, powiedziała, że trzeba wracać mimo niebezpieczeństw, bo na to byłem święcony. Odprowadziła mnie za dom na drogę do Nowogródka. Ucałowałem jej obie ręce, mówiąc ze łzami w oczach: „Mamo, dziękuję ci za wszystko”. A ona w prostocie swego serca powiedziała: „I za co mi ty dziękujesz?”. Nie przeczuwałem wówczas, że już jej więcej nie zobaczę.

       Brat Józef odwiózł mnie furą do Nowogródka z wielką bojaźnią, bo grasowały bandy komunistyczne. Napadały i mordowały Polaków. Stamtąd wąskotorówką odjechałem do Nowojelni, skąd koleją żelazną ruszyłem w dalszą podróż wśród wojsk bolszewickich maszerujących i okupujących polskie ziemie. Przybyłem do Hajnówki l października i rozpocząłem pracę duszpasterską sam jeden. Potem wrócił ks. L. Giryn i tak pracowaliśmy obaj przez cały październik do soboty 11 listopada l939 r. Kościół był przepełniony wiernymi podczas nabożeństw. Powtarzałem sobie w myśli, że Hajnówka się nawróciła i byłem przekonany, że my, księża, przez 20 lat nie dokonaliśmy tego, czego dokonali bolszewicy w ciągu jednego miesiąca - nawrócili oni mieszkańców do Boga, bo ci zobaczyli na własne oczy, jak wygląda raj sowiecki. Pewnego dnia wracam z kościoła, a gosposia mówi, że było tu przed chwilą trzech drabów z kłonicami w ręku z hali dębowej tartaku, najbardziej dotychczas bezbożnej. Przyszli mianowicie wypędzić Żyda woziwodę z plebanii, bo ktoś im powiedział, że Żyd wypędził księdza z plebanii, a sam w niej zamieszkał. Gosposia uspokoiła ich tłumacząc, że to nieprawda, że owszem, zamieszkał jeden z komandirów sowieckich, ale w jednym tylko pokoju. Fakty te świadczą, że u tych ludzi na pozór niewierzących i nawet walczących z Kościołem, gdy jednak spadło nieszczęście na Kościół i ojczyznę, odezwała się głęboko ukryta nuta wiary i przywiązanie do Kościoła. Przekonali się, jak oni byli okłamywani przez propagandę sowiecką.

       Właśnie jednego wieczoru zaprosiłem wspomnianego komandira do jadalni na kolację. Jadł z apetytem. Rozmawialiśmy o istnieniu Pana Boga jako o pierwszej przyczynie. Dopomógł w tym budzik w sąsiednim pokoju, który właśnie zaczął grać. Przestraszył się nieco mój rozmówca, słysząc znienacka muzykę. Uspokoiłem go i przyniosłem budzik, który pięknie grał. W tym czasie zegar był u sowietów rzadkością. Powiedziałem mu, że gdyby przechodził np. przez las syberyjski i znalazł pod krzakiem takie „czasy”, pomyślałby wtedy na pewno, że ktoś tędy przechodził i zgubił. Zresztą sam budzik nie zrobił się i nie umieścił się pod krzakiem. Zgodził się, że musi być pierwsza przyczyna. „Poszedłem do wojska - ciągnął - tam powiedziano, że Boha niet, więc... Matka moja - mówił - często wyciągała pieniądze spod mojej głowy, gdy ja spałem, a ja udawałem, że śpię i nic nie miałem przeciwko temu, a ona te pieniądze zanosiła popowi.

       W  organistówce  obok  plebanii,  po których  dziś  nie  ma  śladu, zamieszkał  jeden  z  oficerów  bolszewickich;  kazał   opróżnić   ze wszystkiego mieszkanie, a kiedy żona organisty chciała również zabrać obraz Matki Boskiej, to nie pozwolił. Niech Ona pozostanie - rzekł.

       Pewnego dnia przyszła 18-letnia dziewczyna po metrykę urodzenia i chrztu. Przejrzałem księgi metrykalne ale, niestety, jej metryki nie znalazłem. Poprosiłem, aby przyszli rodzice i chrzestni. Po paru dniach wróciła i powiedziała, że rodzice chrzestni wyznali jej, że faktycznie ona nie jest ochrzczona. Owszem, zawieźli ją do chrztu, ale księdza nie zastali w domu, więc wrócili, nic nie mówiąc, bo nie chcieli zasmucać rodziców i gości, chrzciny (przyjęcie) były przygotowane, więc ukryli smutny fakt.

       Wszyscy garną się do Spowiedzi św. i Komunii. Kościół niewielki (już dziś nie istniejący) z trudnością mieścił wiernych. W uroczystość Wszystkich Świętych (1.XI.1939) przyszedł do mnie mój uczeń ze szkoły powszechnej, 15-letni Tadeusz Majcher, syn wdowy, który z nastaniem nowego roku szkolnego wstąpił do gimnazjum w Świsłoczy. Mówił mi, że „się trzyma”, ma obrazek Matki Boskiej nad łóżkiem itd. Zachęcałem go do modlitwy, do nieopuszczania Mszy św., do spowiedzi i Komunii św. Dałem mu parę książek do czytania, ale do żadnej akcji przeciwko władzom sowieckim nie zachęcałem.

       Przyszedł też inny młodzieniec, 18-letni, znałem go dobrze. Był szlachetny i pobożny. Ciężko przeżywał, że jest dzieckiem nieślubnym. Powiedział mi ze łzami w oczach, że chętnie by oddał swoje życie, aby tylko Polska była wolna. Przyszedł też i nauczyciel z mojej szkoły. Wspomniał, że trzyma granaty na kredensie.

       W przeddzień Święta Niepodległości Polski, 11 listopada, młodzież ze Szkoły Przemysłu Drzewnego poprosiła o spowiedź. Komunię św. przyjęła następnego dnia w intencji Ojczyzny w godzinach rannych, by móc zdążyć na wykłady. Modliła się gorąco, przeżywała boleśnie utratę wolności kraju. Inicjatorem tej świętej imprezy był uczeń, syn nadleśniczego, który przedtem wcale nie grzeszył zbytnią pobożnością. Po Mszy św. wróciłem do siebie. Dzień 11 listopada był prawdziwie jesienny - pochmurny, mglisty, smutny. Tego dnia o godz. 11 przyszedł posłaniec z milicji z ustnym wezwaniem, bym się udał z nim na posterunek. Poszedłem nie przeczuwając, że już nie wrócę. Zostałem tu zatrzymany i po trzech godzinach rozmowy o wszystkim i o niczym zostałem wsadzony do auta i wywieziony do Świsłoczy. Tu zostałem oskarżony o to, że namawiałem T. Majchera, swego ucznia, do wywieszania afiszów z napisem: „Niech żyje Polska, precz z Sowietami”. Miał to uczynić z dwoma kolegami, których wcale nie znałem. Tym oskarżeniem byłem zaskoczony i oczywiście stanowczo temu zaprzeczyłem. Wtedy wezwano T. Majchera, który wobec mnie wyznał, że ja go do tego namawiałem. Wyglądał bardzo blado i tylko mruczeniem potwierdzał oskarżenie, a ja Bogu ducha byłem winien. Gdy po 18 latach wróciłem do Polski w 1957 r. i odwiedziłem Hajnówkę, przyszła pewna osoba i oświadczyła: „Bardzo mi przykro, że tak się stało. Byłam u księdza 3 dni przed aresztowaniem, by uprzedzić, że księdza chcą aresztować, ale nie zastałam księdza w domu. Potem dowiedziałam się, że już jest aresztowany”. Dotychczas nie wiem, czy zajście w Świsłoczy miało rzeczywiście miejsce... Tadeusz Majcher zmarł nagle w Hajnówce w 1983 roku. Mniej więcej rok przed jego śmiercią, będąc w Hajnówce, odwiedziłem go niespodziewanie. Powiedziałem, że mu wszystko przebaczam, że taka widać była wola Pana Boga. Serdecznie rozmawialiśmy ze sobą, ale o nic z przeszłości go nie wypytywałem, bo czułem, że mu było bardzo przykro, że tak się stało. Był zaskoczony moją wizytą, poty go oblewały.

       Ze Świsłoczy tej samej nocy z dnia 11 na 12 listopada przewieziono mnie i trzech młodzieńców pod strażą z karabinami do więzienia w Wołkowysku. Na korytarzu więziennym przy ołtarzu, gdzie odprawiano Msze św. za czasów niepodległej Polski, rozebrano mnie do naga, zabrano sutannę, brewiarz, medalik, futerko, zegarek, pasek od spodni i wpuszczono do celi przepełnionej naszymi rodakami: Polakami, Białorusinami i komunistami. Była godz. 4 nad ranem. Poznałem tu, siedzących już od miesiąca, senatora Bispinga spod Grodna, posła Brzozowskiego, trzech Jankowskich. Jeden z nich był poetą chorym na cukrzycę, drugi zamożnym ziemianinem, trzeci również ziemianinem ale wyznania prawosławnego. Tknięty łaską Bożą, złożył przede mną wyznanie wiary katolickiej. Był  Bochwic,  wesoły  i  dowcipny,  niewielkiego wzrostu. Byli policjanci, konfidenci, Wasilewski, robotnik  z  masarni spod Wołkowyska, było kilku komunistów, razem około 30 osób. Jeden  z komunistów to  potworek -  tułów  duży,  nogi  krótkie,  głowa  wielka, niekształtna  o  wyrazie  zbójeckim,  ręce  długie.  Przebywał  w więzieniu w Baranowiczach. W dzień uderzenia bolszewików  na  Polskę, 17 września, opuścił więzienie i  wrócił  do  Zelwy,  skąd  pochodził. Zaraz kazał aresztować miejscowego ks. proboszcza, popa, milicjantów, ziemian i każdego, kto wpadł mu pod rękę, między innymi Bogu  ducha winnego siedemnastoletniego gimnazjalistę spod Łomży,  który  uciekał przed Niemcami na wschód. I tak około  50  osób  osadzono  w  gminnym lokalu, gdzie tłok był ogromny, ludzie tracili świadomość. Po 3 dniach ten potwór rozpoczął wydawać wyroki śmierci. Była to noc. Z latarką w ręku wyprowadzono najpierw ks. proboszcza, zaprowadzono go do górnego lokalu, rozebrano do naga, bito, a potem w ogrodzie rozstrzelano. Ten sam los spotkał popa i każdego z następnych więźniów. Kto był bliżej drzwi wejściowych i nie miał mozoli na rękach, był brany, rozbierany, bity i rozstrzeliwany. I tak zginął wspomniany 17-letni gimnazjalista. Kiedy żony aresztowanych usłyszały jęk bitych i rozstrzeliwanych, udały się do wojskowego Rosjanina po interwencję.Ten kazał wstrzymać egzekucje, a tego  potworka  i  jego kolegów polecił aresztować i wsadzić do więzienia, tłumacząc im, że w ZSRR nie może być bezprawia. Była to straszna zbrodnia, tak zwana „zbrodnia w Zelwie”, zginęło tej nocy 17 osób. Siedziałem z tym potworem w tej samej celi i z innymi, którzy ocaleli i mnie o tym opowiadali. Baliśmy się go, bo był szpiclem.

       Warunki więzienne były bardzo ciężkie. Panowała taka ciasnota, że w nocy jedni spali na pryczach, inni pod pryczami, jak ja między kozłami z posłem, na podłodze, wszyscy na jednym boku. Nikt nie mógł sobie pozwolić leżeć na wznak lub na innym boku. Kiedy przewracał się jeden, musieli to samo czynić inni. Jednemu w ogóle zabrakło miejsca, więc leżał na plecach, a nogi wkładał do paleniska w piecu, a obok stała parasza - kubeł dla spraw fizjologicznych. Tylko na pryczach były stare sienniki polskie, wypełnione startą słomą, z których sypało się próchno na tych, którzy leżeli pod pryczami. Dwa razy na dzień, rano i wieczorem, wyprowadzano wszystkich do ubikacji. Dokuczał nam najwięcej brud - sto wszy zabić to była norma. Dopiero w więzieniu poznałem, co to jest menda (pasożyt). Jedni strażnicy pozwalali przeglądać bieliznę i ubranie, inni nie, bo „dajesz - mówili - marne świadectwo o Sojuzie Sowieckim”. Życie było bardzo ciężkie, ale jeszcze nie było głodu, a to dzięki zapasom żywności, jakie zostały po uprzednim zarządzie polskim. Dawano każdemu 400 g. chleba, łyżkę cukru i zabarwioną nie wiem czym wodę (czaj), na obiad zupę, na kolację zupę albo kaszę.

       Całą noc paliło się światło. Nie pozwalano rozmawiać między sobą, zupełna cisza zalegała cele, słychać było tylko szepty, a i te były niedozwolone. Raz po raz przeprowadzano rewizje. Na śledztwo byliśmy wzywani nocami, a trwało ono całymi godzinami. Wielką udrękę przeżywali palacze papierosów, bo nie mieli co palić. Wśród więźniów jeden był chory na padaczkę, w czasie ataku stwarzał przykry widok. Wkładano mu do ust łyżkę, aby nie odgryzł sobie języka. Był całkiem nieprzytomny, bił rękami, nogami, głową o podłogę.

       Przymusowe milczenie a zarazem skupienie trwające całymi tygodniami, miesiącami, pytanie, co z nami zrobią, jaka będzie przyszłość, wywoływały pewien nastrój psychiczny, pewne przeczucia, które wyrażały się we snach. Można było przeczuć, co człowieka czeka, nawet taką drobnostkę jak śledztwo. Np. przyśniła mi się szklanka pełna wody pod drzwiami, które otwierają się i wchodzi strażnik - znaczyło to, że za jeden dzień będę wezwany na śledztwo. Albo i taki sen: śni mi się, że jestem w więzieniu, przede mną stoi fotel, a na nim talerz z trzema jabłkami. Wchodzi naczelnik więzienia, rzuca pod piec zwój papierów-dokumentów i woła trzykrotnie: „deduco, deduco, deduco”. Myślę we śnie: skąd on zna łacinę? (Deduco  po łacinie „wyprowadzać”). Po obudzeniu doszedłem do wniosku, że po trzech latach opuszczę więzienie. Innej nocy miałem aż trzy sny jeden po drugim. Pierwszy sen to pochód wojsk niemieckich z Zachodu na Wschód. A był to sen na początku 1940 roku, kiedy trwała jeszcze wielka przyjaźń niemiecko - sowiecka. Drugi sen zaraz po pierwszym: schodzą się tłumy ludzi i zdążają do kaplicy - to jakby wypuszczenie więźniów, tworzenie się armii gen. Andersa w Tockoje, Msza św. w kaplicy. Trzeci sen: idę z północy na południe, słońce na zachodzie jasno świeci, dzieci mnie się kłaniają i serdecznie pozdrawiają  - to moja wędrówka z Archangielska na południe, opieka nad polskimi sierotami i półsierotami wywiezionymi z Syberii z wojskiem polskim do Iranu, a potem moja wędrówka z tymi dziećmi z Iranu do Nowej Zelandii w 1944 r. Inny sen: wracam z Zachodu późną jesienią do Hajnówki, przechodzę koło plebanii, którą od ulicy oddziela wysoki mur. Psy stoją, mur się zawala - to mój powrót z Rzymu do Polski jesienią 1957 r. Inny sen, tym razem nie mój, ale Żyda - inżyniera, który w czasie przechadzki na podwórku więziennym zbliżył się do mnie i go opowiedział. Śniła mu się Polska, a nad nią pochylony krzyż. Był tym zaskoczony, że jemu - Żydowi śnił się krzyż. Obok Polski stała ogromna góra i w pewnej chwili ta góra zaczyna się obsuwać tak, że zostały tylko same żelazne kraty. Tłumaczyliśmy sobie obaj, że krzyż pochylony nad Polską znaczy, że będzie jeszcze cierpiała i wtedy ta wysoka góra (Rosja) zawali się tak, że zostaną po niej republiki. Zobaczymy, co historia na ten temat pokaże w przyszłości.

       Czymże są sny, nieraz samym głupstwem, a nieraz czymś związanym z teraźniejszością lub przyszłością. Jedne mijają niepostrzeżenie, a inne trwają latami w pamięci. Otóż kiedy człowiek trwa bez ruchu jak np. więzień bez możności rozmowy, oderwany od świata, stale myślący, co z nim będzie, a przy tym modli się całymi godzinami, może wyśnić fakty z przyszłości. Przecież człowiek to boski twór, jest stacją nadawczą i odbiorczą, jak w technice są stacje nadawcze i odbiorcze. Przypominam sobie, jak zastanawiałem się, co się dzieje w świecie. Wojna się toczy, a tu od miesięcy nie ma żadnej wiadomości. I wtedy we śnie zobaczyłem, że nadlatują i nadchodzą armie - jedne na północny zachód, drugie na południowy wschód. Dowiedziałem się wkrótce, że wojska sowieckie zajęły Litwę i Besarabię.

        W więzieniu czułem się jak dziecko  oderwane  od  piersi  matki. Smuciłem się, że nie mogę odprawiać Mszy św., że jestem  oderwany  od ołtarza i od kościoła. Dochodził do moich uszu głos miejscowego dzwonu na kościele. Uprzytomniłem sobie, że w tym czasie kapłani  odprawiają Mszę św., że mój profesor, ks. Józef Kozłowski z Pińska, zamieszkał  tu w Wołkowysku (wiadomość  od  fryzjera  z  miasta),  a  ja  sam  jeden przebywam w więzieniu, bo o aresztowaniu innych księży nie słyszałem. Błagałem jak małe dziecko o powrót. Gorąco modliłem się  przed  dniem św. Stanisława Kostki,  przed  uroczystością  Niepokalanego  Poczęcia Matki Boskiej, zawsze licząc, że  na  to  lub  inne  święto  wrócę  do siebie. Odprawiałem nowenny, odmawiałem  cały różaniec  -  najpierw  na palcach, potem na paciorkach zrobionych z chleba, odmawiałem brewiarz (te  części z Prymy,  jakie  pamiętałem),  odprawiałem  godzinę  Straży  Honorowej, rozmyślanie, w ogóle modliłem się cały dzień, bo przecież innych zajęć nie było poza  koniecznymi.  Wyznam,  że  nie  byłem  bohaterem,  nie śmiałem się, nie udawałem wielkiego, dla którego cierpieć  to  nic. Przeciwnie, odczuwałem cierpienie i przeżywałem je, nie śpiewałem Te Deum  Laudamus  (Ciebie  Boga  wysławiamy).  Modlili  się  i  inni więźniowie. Gdy utracili wszystko, co mieli:  majątki, dobra,  rodziny, to zbliżyli się do Boga. Niektórzy skorzystali z  mojej  obecności  i odbyli spowiedź prawdopodobnie ostatnią w życiu, bo  byli  to  ludzie zaawansowani w latach i nie mogli wytrzymać  warunków  więziennych  i łagrów. W drodze do obozów ciężkiej  pracy  lub  w  samych  obozach umierali.  Utracili  wprawdzie  dobra  ziemskie, a  uzyskali,  miejmy nadzieję, dobro najwyższe, Boga.

        Na wigilię Bożego Narodzenia,  jak  i na Wielkanoc, kromka chleba służyła za opłatek i  święcone.  Polacy  w ciszy składali sobie życzenia. Komuniści żyli inną wiarą i  nadzieją. Mówili nam, że oni  wkrótce wyjdą  na  wolność,  a  tam  w  ZSRR  są wspaniałe warunki pracy, hotele  wyściełane  dywanami  i  chodnikami, sale rekreacyjne na wysoki połysk itd., słowem - cuda. Potem  jednego  z nich spotkałem w łagrze w Kotłasie na północy. Nie mówiłem  mu  nic, bo sama rzeczywistość okropna - nędza, głód, smród i wszy mówiły  same za siebie.                        

       Kilkakrotnie byłem wzywany na śledztwo i to zawsze w nocy. Raz na początku, gdy byłem sam w poczekalni, zrobiłem krzyżyk paznokciem na ścianie, uklęknąłem do modlitwy. Sędzia śledczy chciał mi udowodnić, że jestem kontrrewolucjonistą, że namawiałem ucznia do wywieszania afiszy, że zaopatrywałem go w odpowiednią lekturę, że organizowałem akcje młodzieżowe przeciwko sowietom. Wreszcie gdy już wyczerpał wszystkie możliwe zarzuty, oskarżył mnie o to, że taki a taki „kuszał jaiczka w Polsze” (jadłeś jajka w Polsce). Gdy na pierwsze oskarżenie odpowiedziałem przecząco, do niczego się nie przyznając, bo byłem niewinny, to do ostatniego przyznałem się, że rzeczywiście jadłem jajka w Polsce (w Hajnówce prawie codziennie gosposia podawała jajecznicę na śniadanie). Ten ostatni zarzut mówił o poziomie inteligencji śledczego, jak również o wielkiej nędzy ludu rosyjskiego, który spożywanie jajka uważał za luksus, za zbrodnię. Protokołu nie chciałem podpisać, śledczy złościł się, pokazywał rewolwer, groził, że mnie zastrzeli, że już więcej Hajnówki nie zobaczę itd. Wreszcie zapytał, dlaczego zostałem księdzem. Nic mu nie odpowiedziałem, robiąc zdziwioną minę. Z późniejszych relacji dowiedziałem się, że mój ojciec Wincenty, jak również inne osoby z Hajnówki: J. Sawicki, Bałtryk, chcieli mnie odwiedzić, ale ich nie dopuszczono, lecz jeszcze zagrożono, że ich zaaresztują.

       W końcu czerwca 1940 r., w uroczystość św. Piotra i Pawła, od wczesnego ranka kazano nam przygotować się do wyjazdu. Wywożono nas ciężarówkami na dworzec kolejowy i tam ładowano do pociągu towarowego po 50 osób do każdego wagonu. Na peronie zgromadziło się wielu ludzi. Były to przeważnie matki i żony, krewni i sąsiedzi. Przyszli, by pożegnać swoich - być może na zawsze. Nie wiedzieliśmy, gdzie nas powiozą, przypuszczaliśmy, że do Rosji. Żegnaliśmy swoją ukochaną Ojczyznę ze łzami w oczach i ze słowami: „Jezu, pamiętaj o nas, pozwól nam wrócić z powrotem do Polski”. Przybyliśmy do Baranowicz. Tu nas trzymano na dworcu przez kilka dni. Czekano na inne pociągi z więźniami z innych miast  - z Łomży i z Grodna. Na dworcu dokuczały nam upały i pragnienie. Karmiono nas suchą, słoną rybą, a dawano tylko jedno wiadro wody na cały wagon. Nic też dziwnego, że wołano ze wszystkich wagonów: „Wody, wody!!!”, a z mojego wagonu najwięcej krzyczał więzień, chłop prosty, który za czasów polskich uciekł do Polski. Gdy przyszli sowieci, aresztowali go i wymyślali: „Paczemu ty udrał ot nas?!” (dlaczego uciekłeś od nas). Przechodzący po peronie strażnik, słysząc jego krzyk o wodę, powiedział: „Zapamiętaj, że tu więzienie nie kapitalistyczne, tylko socjalistyczne, więc tu nie ma wody”. Powiedział prawdę. Było to dla nas niezrozumiałe, że człowiek człowiekowi może żałować wody, a nawet powietrza, bo w więzieniu nie pozwalano otwierać lufcika.

       Po dołączeniu wagonów z innych miast ruszyliśmy w dalszą drogę na wschód. Przekroczyliśmy dawną granicę polsko-rosyjską. Przez szczeliny między deskami widzieliśmy na terytorium sowieckim zburzone osady po wysiedlonej ludności polskiej. Stały stare lipy, fundamenty zburzonych domów, sady, kościoły z powybijanymi oknami i drzwiami, wokół spustoszenie.  Wyraźnie widać było, że tu jest królestwo szatana.

       Przyjechaliśmy na dworzec w Mińsku. Właśnie z jednego wagonu wynoszono więźnia na noszach, dostrzegłem go przez dziurę i udzieliłem mu warunkowego rozgrzeszenia.

       Po 4 dniach dotarliśmy późnym wieczorem do Homla. Umieszczono nas w dawnym carskim więzieniu. Tu nie było prycz; małe okienka pod sufitem. Spod podłogi wyłaziło nocą wszelkie robactwo, rano mieliśmy nogi pogryzione. Zachorowałem na biegunkę. Umieszczono mnie w szpitaliku więziennym, gdzie spotkałem studenta Wiktora Łyczkę z Hajnówki z rodziny bardzo ubogiej, którą niegdyś wspierałem materialnie. (Po wojnie został księdzem i osiadł w Kanadzie). Był wśród chorych wysoki urzędnik PKP z Krakowa. Często mówił o papryce. W rozmowach propagował małżeństwa na próbę, ponieważ jest wiele małżeństw nieudanych. Nie mogąc już wytrzymać jego gadania, zapytałem go wprost: „Jeśli ktoś z nas poprosi pańską córkę (a miał je dwie) na próbę, a po wypróbowaniu odeśle ją i poprosi o drugą córkę też na próbę, i tak uczyni jeden, drugi, trzeci kawaler, czy pan odda swoje córki na próbę?” Stanął jak wryty i odpowiedział: „Nie”. Dyskusja się skończyła. Mógł ten człowiek handlować cudzymi dziećmi, tylko nie swoimi.

       Obok naszego bloku był blok z dziećmi-więźniami zepsutymi do szpiku kości. Opowiadano o nich niestworzone rzeczy.

       W homelskim więzieniu przebywałem lipiec, sierpień i połowę września 40 roku. Nie było tu już śledztwa ani sądów. Wyroki gotowe przyszły z Moskwy. Enkawudzista siedział przy stole, obciosanym z grubsza siekierą, i po rosyjsku odczytywał ze złością i nienawiścią wyrok, klnąc ordynarnie. Ja otrzymałem siedem lat ciężkich robót w lasach.

       Dnia 17 września 1940 r. wywieziono nas z Homla. Jechaliśmy znów w bydlęcych wagonach na północ, przez Witebsk i inne miasta, aż wreszcie 3 października przybyliśmy nad ranem do łagru w Kotłasie. (...)