Garść wspomnień szkolnych - Zofia Boradyn

 

Mam już 84 lata. Póki jeszcze pamięć nie odmawia mi współpracy, chciałabym zanotować kilka wspomnień z okresu szkolnego (między 7 a 13 rokiem życia). Są one trochę wyblakłe, zamglone, niemniej postaram się w miarę możliwości wiernie odtworzyć atmosferę panującą w szkole.

*

Moi rodzice – Helena z Madejczyków i Kazimierz Kosińscy, uczyli się za carskich czasów w gorodskom uczyliszczu po rosyjsku. Jakże cieszyli się, że ich dzieci, urodzone  w wolnej ojczyźnie, mogą uczyć się w polskiej szkole. Dzięki takiej atmosferze domowej naukę traktowałam poważnie, a odrabianie lekcji za obowiązek. Miałam jeszcze dwie siostry, starszą i młodszą, oraz młodszego ode mnie brata – wszyscy chodzili do szkoły i mieli do niej podobny stosunek.
W roku szkolnym 1933/34 zapisana zostałam do klasy I w Szkole nr 1 im. Grzegorza Piramowicza w Nowogródku. Szkoła ta mieściła się w Domu Radziwiłłowskim, który stał przy ul. Rynek na rogu ul. Słonimskiej. Pośrodku budynku było ogromne wybrukowane podwórko. Moja klasa znajdowała się na parterze; jej okna wychodziły na kościół p.w. św. Michała po przeciwległej stronie ulicy Słonimskiej. Codziennie dolatywał do nas dźwięk sygnaturki na Anioł Pański. Wejściem od frontu (czyli od ul. Rynek) wchodzili uczniowie mający klasy na piętrze, bo na parterze od tej strony była drukarnia. U góry nad schodami widniał napis: „Cudza własność to rzecz święta”. 
Nasi nauczyciele to były przeważnie małżeństwa – pp. Mroszczykowie, Rybarscy, Dużyńscy, Augustynowie. Jak szłam do I klasy, to już umiałam czytać i liczyć. Nudziłam się na lekcjach, nie starczało mi cierpliwości, gdy moi współuczniowie sylabizowali, trzymając paluszek w elementarzu. Za to w czasie nauki pisania byłam zajęta razem z innymi, gdyż pisać jeszcze nie umiałam.

Najstraszniejszą rzeczą w szkole była ośla ławka, przeznaczona dla źle zachowujących się dzieci. Ona stała tak ukośnie, żeby wszyscy widzieli winowajcę. Posadzenie w oślej ławce traktowaliśmy jako bardzo ciężką karę.

Na lekcje religii przychodził do nas ks. Knappe. Był średniego wzrostu, przynosił do klasy ryciny przedstawiające m.in. wypędzonych z raju pierwszych rodziców. Huśtał się między ławkami, był bardzo przyjacielski. Wszyscyśmy go bardzo lubili. Miałam w I klasie koleżankę, Haluśkę Ruczewską. Jej ojciec pracował w P.K.U. – na początku ul. Z. Beczkowicza, tam też mieszkała jej rodzina. Na dużej pauzie biegałyśmy do Ruczewskich, to było bardzo blisko.

*

Od półrocza mój ojciec został przeniesiony do Nowojelni, więc się tam przeprowadziliśmy. Szybko zyskałam nową koleżankę i nowych kolegów. W Nowojelni było gorzej niż w Nowogródku, bo szkołę dopiero budowano, klasy mieściły się w prywatnych domach. Z takimi trudnościami borykało się wtedy szkolnictwo. My chodziliśmy przez półtora roku do Starej Nowojelni, około 2 km od Nowojelni i blisko Międzygórza. Pierwszej zimy woźna za wcześnie zakręciła piec. Dzieci oczadziały. Nauczycielka zwolniła nas do domu. Zimne powietrze źle na mnie podziałało – zrobiło mi się słabo i upadłam. Nikt na to nie zwrócił uwagi, bo wtedy dzieci często wybijały w śniegu orła. Dosyć długo leżałam, a jak oprzytomniałam, przyszłam do domu. Zachorowałam potem na obustronne zapalenie płuc. Choroba trwała długo, więc dużo lekcji opuściłam.
Kiedy zbudowano szkołę, wszystkie klasy znalazły się wreszcie pod jednym dachem. Witał nas uśmiechnięty pan kierownik Tabisz. Było nam tak dobrze! Z przyjemnością wdychaliśmy zapach świeżej żywicy. Siedzieliśmy w nowych ławkach, chłopiec z dziewczynką, żeby nie rozmawiać na lekcjach. Tu również uczyły małżeństwa. Naszą nauczycielką była p. Janina Karasińska (zimą wożono ją saniami zaprzężonymi w konie, a ona zabierała mnie po drodze), jej mąż, nie pamiętam, jaki przedmiot wykładał, prowadził drużynę harcerską męską. W starszych klasach uczyła p. Żurawska.

Do I Komunii Świętej przygotowywała nas pani, którą nazywano tercjarką, a pieśni komunijnych uczyła nasza nauczycielka (akompaniowała nam na skrzypcach). Te pieśni pamiętam do dzisiaj. Z Dworca przyjeżdżał ksiądz Wypler i spowiadał nas. Komunię przyjęłam w nowo zbudowanym kościele w Nowojelni; zachowało się kilka zdjęć z tej uroczystości.
Natomiast Bierzmowanie odbyło się w kościele w Dworcu. Moim świadkiem była p. Karasińska.

*

W listopadzie 1935 r. wróciliśmy do Nowogródka. 
Do klasy w mojej szkole wchodziło się od podwórka po schodach na piętro. Ławki były długie, czteroosobowe – jak ktoś chciał wyjść, to wszyscy musieli wstawać. Ale było wesoło i ciepło. Przychodziliśmy na drugą zmianę.
Jadąc do Nowogródka cieszyłam się na spotkanie z Haluśką, ale dowiedziałam się, że w początkach listopada umarła. Miała wrzód w gardle; w nocy pękł i zadusiła się. Dziewczynki zaprowadziły mnie na cmentarz i pokazały jej mogiłę. Często potem odwiedzałam moją pierwszą koleżankę.

Naszym nauczycielem był młody mężczyzna, Mikołaj Żelezniakowicz. Wszystkie dziewczynki były w nim zakochane. Na jego lekcjach rachunków uczyliśmy się liczyć w pamięci. Ta umiejętność pozostała mi do dzisiaj. 
Gdy w czasie wojny moje miasto było bombardowane i płonęło, ja jako jedyny skarb ratowałam świadectwa szkolne. Mają już ponad 70 lat. Widnieją na nich podpisy klasowych wychowawców i kierowników szkół z Nowojelni i Nowogródka. Jest tam też podpis p. Żelezniakowicza.

Należałam do zuchów, na zbiórki chodziłyśmy do Szkoły nr 2 im. J. Piłsudskiego na ulicę Kolejową. W naszej szkole były harcerki, na przerwach przychodziły do nas i organizowały gry i zabawy. 
W IV klasie naszym wychowawcą został p. Konstanty Krawczenko, nauczyciel śpiewu, dyrygent chóru i hufcowy drużyny męskiej (hufcową drużyny żeńskiej była p. Helena Spalinówna; zastępowymi były Irena Prochorowiczówna, Walentyna Waniukiewiczówna i Żenia Krajnik). Nauczyciele przeważnie byli młodzi, starsi to pp. Szpilewska i Lewicka, pan Kober i Skrebiec. 
Klasowi wychowawcy zmieniali się. W V klasie p. St. Dużyński miał u nas język polski, historię i rysunki. 10 minut przed końcem lekcji polskiego czytaliśmy na głos książki. Ja ze swoją koleżanką Halinką Sorokówną czytałyśmy lekturę wybraną przez nauczyciela: „Chłopców z Placu Broni”, „Plastusiowy pamiętnik” czy „Serce” Amicisa. Na lekcje historii przynosił nasz nauczyciel radioodbiornik – przenosiliśmy się wtedy za pomocą teatru na falach eteru w czasy hetmana Żółkiewskiego czy St. Batorego. W Baranowiczach funkcjonowała stacja radiotranslacyjna, która z dalszych radiostacji przekazywała programy radiowe.
*

Nasza szkoła przeniosła się do nowego budynku przy ul. Zamkowej. Był to gmach dwupiętrowy, pamiętam nowe ławki i długi korytarz – klasy znajdowały się po jednej stronie, a po drugiej okna. Młodsze dzieci uczyły się na parterze, starsze na piętrze. Szatnia była na dole, prawie w podpiwniczeniu, każda klasa miała swoje wieszaki. Lekcje zaczynały się o godzinie 8, ale przychodziliśmy wcześniej, bo 10 minut przed 8 nadawano w radiu audycję dla dzieci. Słuchowiska były takie wesołe, więc my weseli, roześmiani zaczynaliśmy lekcje. 
Nasz dotychczasowy kierownik, p. Antoni Marcinowski, przeniósł się wraz z nami. W Szkole nr 3 był kierownikiem p. Dulęba. Uczyliśmy się na jedną zmianę. Część uczniów z naszej klasy mieszkających bliżej została w Szkole nr 3. W ten sposób rozeszły się nasze drogi.
Klasy I – III miały jednego nauczyciela. Od IV klasy mieliśmy różnych nauczycieli i klasowych wychowawców. W V klasie polski, historię i rysunki prowadził p. Stanisław Dużyński. W VI klasie p. Maria Dużyńska. Przyrodę i geografię p. Byberski. W VI klasie p. Augustynowicz. P. Maria Dużyńska prowadziła robótki dla dziewczynek, Choroszewski dla chłopców (robił też wszystkie dekoracje do przedstawień).
Oprócz tego p. Dużyńska prowadziła teatrzyk szkolny, który dawał spektakle na Święto Matki, 11 listopada i 3 maja, wystawiał też jasełka. Próby odbywały się w naszej klasie w czasie robótek. Wszyscy przeżywaliśmy te przygotowania, bo bardzo chcieliśmy, żeby przedstawienie udało się. 
Nasz chór szkolny prowadził p. Konstanty Krawczenko. Występowaliśmy na akademiach w teatrze nowogródzkim. 
Prefektem naszym był ks. Wiktor Gliński, bardzo lubiany przez dzieci. Religii nauczali duchowni czterech wyznań – ksiądz katolicki, prawosławny batiuszka, mułła mahometański i żydowski rabin. Uczniowie rozchodzili się na lekcję swojej religii do różnych klas. Na następnej lekcji znów byliśmy wszyscy razem.

*

Wiele osób spośród moich koleżanek i kolegów już nie żyje, innych rozproszyły po świecie wojna i wywózki. Chcę wymienić tych, których imiona i nazwiska jeszcze pamiętam:
Kazia Abłażejówna (obecna Napiórkowska), Halinka Banicka, Halinka Sorokówna, Nadzieja Bondarówna, Marysia Jewtuchowska, Alinka Miakimkówna, Jasia Micikówna, Jadzia Zaborowska, Danka Dulębianka, Helena Cierechowiczówna, Wajszwiłówna (imienia nie pamiętam).
W Szkole nr 3 zostały Bronka Wojciechowska, Potapowiczówna, Halinka Meszkesówna, Pustowójtówna, Irka Rudowiczówna, Irka Rojska, Helenka Hałaburdówna, Zygmunt Skorżyniec, Janek Bilecki, Mikołaj Miedźwiedź, Nabagier, Adara Minuskina, Michla Królewiecka, Sara Dawidson.
Chłopcy, którzy przeszli do naszej szkoły w VI klasie: Rajmund Łapicki, Rysiek Piotrowski i drugi Rysiek o takim samym nazwisku, Gienek Piszczatowski, Stach Boradyn i jego siostra Marysia, Kostek Fuks, Antoni Dawidowicz, Edek Czyhirski, Tadeusz Seklecki, Stanisław Misiuro, Stanisław Wolski, Zbyszek Wróblewski, Artur Medwej, Bandziukiewicz, Stoma, Stefan Solski, Stefan Mickiewicz, Sulejman Szakiciewicz.

*

Mieliśmy szkolną kasę oszczędności i kiosk szkolny z zeszytami, kredkami, farbami, piórami i obsadkami. 
Na dużych przerwach w dużych garnkach była wynoszona na korytarz darmowa kawa zbożowa z mlekiem, słodzona. Bułeczkę można było przynieść z domu albo kupić w bufecie. W naszej klasie na dużej przerwie nieraz była „bitwa” o ściereczkę do zmywania tablicy. To były takie niewinne zabawy. Nikt z nikim się nie bił, nikt nikogo nie krzywdził. Raz tylko dwóch chłopców pobiło się w czasie przerwy na korytarzu. O co im poszło, nikt naprawdę nie wiedział; o mało ich nie wyrzucono ze szkoły.
W niedzielę zbieraliśmy się w szkole i parami szliśmy do kościoła na Mszę św. dla dzieci. Mieliśmy mszaliki, takie książeczki, w których teksty mszalne były wydrukowane z lewej strony po łacinie, a z prawej po polsku. Msza św. odprawiana była po łacinie, ale my wszystko mieliśmy przetłumaczone. Śpiewaliśmy pieśni związane z częściami mszy. Śpiewał z nami ks. Wiktor Gliński. Bardzo odczuliśmy jego brak, gdy miał operację migdałków. 
W czasie wakacji chodziliśmy na msze sami.
My uczęszczaliśmy do kościoła p. w. św. Michała, a gimnazjum do kościoła farnego p. w. Przemienienia Pańskiego.

Wiosną w czasie przerwy wybiegaliśmy na boisko przyszkolne i tam bawiliśmy się w czarnego luda, w berka, w kotka i myszkę. Gdy rozlegał się dzwonek, biegliśmy do swoich klas. 
Byliśmy dosyć zżyci, po klasówce z matematyki zbieraliśmy się, by sprawdzić, czy zadania zostały prawidłowo rozwiązane. 
W VI klasie matematykę prowadził p. A. Marcinowski. Umiał tak tłumaczyć, że dało się polubić i zrozumieć ten dosyć trudny przedmiot.

Nauczycieli swoich szanowaliśmy – nikomu do głowy nie przyszło, że można być nieposłusznym wobec nauczyciela. Było paru chłopców, takich, co to rozśmieszali dzieci i przeszkadzali nauczycielom prowadzić lekcje, ale prędko doprowadzono ich do porządku.
Lubiłam wszystkie lekcje, ale szczególnie geografię i przyrodę. Kochaliśmy swoją szkołę i śpiewaliśmy o niej:
 
„Słyszycie? Dzwonek na was woła,
Ma w sobie radość rozśpiewaną.
To ja was wołam, wasza szkoła,
W to wasze pierwsze szkolne rano.
Chłopacy moi i dziewczęta,
Choć szara i wyglądam skromnie,
Lecz zawsze jestem uśmiechnięta,
Więc chodźcie do mnie, chodźcie do mnie!”

W śpiewniczku szkolnym były piosenki z różnych dzielnic Polski – z Kujaw, Podhala, Mazowsza, Śląska, Pomorza a także piosenki żołnierskie i harcerskie, np. Marsz Księcia Józefa Poniatowskiego:

„Niechaj wesoło zabrzmi nam echo,
Niechaj uderzą w tarabany,
Niechaj świat cały wie, z jaką uciechą
Idziem, gdzie wódz nasz kochany.”

Były też pieśni żałobne po śmierci Marszałka J. Piłsudskiego.

 

*

W naszym historycznym mieście istniało dużo pamiątek, których dziś już nie ma. Zostały ruiny zamku i kopiec usypany ku czci Adama Mickiewicza, Góra Mendoga, klasztor bazylianów, kościoły i cerkwie. W 1938 roku w dn. 11-22 września z okazji otwarcia muzeum pamiątek po Mickiewiczu były ogłoszone Dni Mickiewiczowskie. Każdego dnia odbywały się imprezy, przyjechał teatr z Wilna (w repertuarze były „Dziady”, „Kurhanek Maryli”, „Oda do młodości”), koncertowali artyści. Uroczyście otwarto wystawę „Województwo nowogródzkie – flora, fauna, osiągnięcia przemysłowe”. Towarzyszył jej bazar przemysłu ludowego, na którym reklamowano „jedwab północy” czyli len.. Występował chór gimnazjalny a capella. Przyjechała wycieczka z USA – jak im zaśpiewano „I rzucił ojców zagrody”, to wszyscy płakali. Wystąpił też chór męski białoruski. 
Na placu zamkowym odbyły się dożynki. Do dziś pamiętam cudowne wieńce! Przyjechała z Baranowicz szkoła baletu dla dzieci, występowała mała tancereczka. Dzieci z Niechniewicz przywiozły teatrzyk kukiełkowy (wszystkie kukiełki wykonały własnoręcznie), pokazały przedstawienie o szewczyku Dratewce. My, szkolne dzieci z Nowogródka, uczestniczyłyśmy w tych imprezach; taka duma napełniała nam serce, że jesteśmy spadkobiercami Adama i kochamy jego ulubione miasto.

*

Bardzo lubiłam geografię. Jak to było cudownie wodzić palcem po mapie fizycznej i widzieć np., że Nowogródek jest oznaczony kolorem najbardziej ceglastym, bo jest najwyższym miejscem w dolinie Niemna (331 m. n.p.m.). A jeszcze przekraczać cieśniny, lądy, morza, oceany, wyspy i półwyspy!... To takie zagadkowe, fizycznie nieosiągalne. 
Do gimnazjum zdawałam egzaminy, ale z przyrody i geografii byłam zwolniona, bo przez kilka lat miałam z tych przedmiotów oceny celujące.

Pamiętam z tamtych czasów liczne ogłoszenia zapowiadające koncerty sławnych artystów, którzy uważali za zaszczyt wystąpić w mieście Wieszcza.
Mieliśmy też dać dowody na to, że umiemy ocenić jego geniusz. Mój kolega Tadek Seklecki na ustnym egzaminie z polskiego deklamował „Alpuharę” („Już w gruzach leżą Maurów posady,/ Naród ich dźwiga żelaza./ Bronią się jeszcze twierdze Grenady,/ Ale w Grenadzie zaraza.”).
Lekcje historii w podręcznikach były tematycznie związane z książką do polskiego, toteż wiele rzeczy zapamiętywało się na długo. Wpajano nam uczucie miłości do naszej starej, a zarazem młodej, ojczyzny. Może nie była ona jeszcze tak doskonała, jak by się wszystkim chciało, w każdym razie w naszych młodych sercach planowaliśmy, co będziemy robić w przyszłości. Pragnęliśmy przede wszystkim się kształcić. A w tym czasie nad nami zbierały się ciemne chmury…

*

Chciałam jeszcze wspomnieć o świętowaniu Dnia Zadusznego. 28 października nie mieliśmy już lekcji w szkole. My, harcerki i harcerze, najpierw na zbiórkach robiliśmy różnokolorowe lampiony. Potem szliśmy na cmentarz, sprzątaliśmy groby żołnierzy z I wojny światowej. Przywożono żółty suchy piasek, posypywaliśmy nim oczyszczone z liści mogiły i dróżkę między nimi. 1 listopada zapalaliśmy wszystkie lampiony – żadna mogiła nie była zapomniana. Na wojskowym cmentarzu oddzielnie leżeli polscy żołnierze, oddzielnie niemieccy. Nam mówiono, że oni są już martwi, a gdzieś daleko są ich rodziny, którym pozostał ból po stracie, zaś dojechać tu nie mogą. Niemcy bili się z Rosjanami, a nie z Polakami. To jest cechą naszego narodu, pamiętać o zmarłych szczególnie w ten dzień jesienny, kiedy przyroda zamiera. Cmentarz był przystrojony, z daleka widać było łunę świateł. Z kościoła p. w. św. Michała szła wieczorem żałobna procesja z czarnymi chorągwiami. W kaplicy odprawiano żałobne nabożeństwo za wszystkich spoczywających na tym cmentarzu.
W 1938 r. klęczałam obok ojca, teraz blisko jest mogiła mojej matki. A już w 1939 r. ojca zabrakło – zostaliśmy sami.

Jak mieszkaliśmy w Nowojelni, pod lasem niedaleko remizy strażackiej była mogiła. W mojej pamięci zostało to światło zapalone nie wiem, czyją ręką, mówiące o życiu, które odeszło. Jedyny ślad to to światło, pełgające ta jaśniej, to ciemniej.