W żydowskiej restauracji w Nowogródku - wspomnienia Eustachego Sapiehy

Eustachy Sapieha- wybitny polski działacz konserwatywny, w latach 1920-1921 minister spraw zagranicznych Polski. Był więźniem komunizmu i nazizmu. Po uwolnieniu z niemieckiego obozu uciekł na Zachód.

W Nowogródku była sławna na okolicę restauracja, której nazwy niestety nie pamiętam, należąca od pokoleń do jakiejś rabinackiej rodziny. Wracając około południa znad Świtezi do miasta, w którym mieliśmy się zatrzymać na noc, postanowiliśmy odwiedzić ten przybytek gastronomii. Kiedyśmy się tam zjawili, drzwi otworzył i wyszedł nam naprzeciw poważny starszy Żyd, a dowiedziawszy się, kim jesteśmy i że chcemy zjeść obiad, oświadczył, iż to nie ten adres i wskazał drogę do właściwego wejścia (pierwsza ulica na lewo i trzeci dom na lewo, tam proszę głośno zapukać).

 

Zastosowawszy się do tych wskazówek, zastukaliśmy do dużych drewnianych wrót, które nam otworzyła młoda dziewczyna i wpuściwszy nas na podwórze, zamknęła je za nami. Zaraz potem starsza, porządnie wyglądająca Żydówka wyszła do nas i poprosiła, abyśmy przeszli przez podwórze i weszli na pięterko po schodach, bardziej przypominających drabinę z poręczą niż schody. U góry, przechodząc przez mały przedsionek, zobaczyliśmy czyściutką kuchnię zapchaną nieprawdopodobną ilością nieznanych nam utensyliów gastronomicznych. Gospodyni wprowadziła nas do niedużej salki jadalnej, gdzie stało tylko parę stolików.

Po chwili zjawił się nasz godny  Żyd i przyciągnąwszy krzesło, przysiadł się do nas i opowiadał, jak to pod koniec XVIII wieku jego prapradziadek osiadł w Nowogródku i założył oberżę tam własnie, gdzie się najpierw zatrzymaliśmy. Rodzina była pracowita, więc karczma prosperowała dobrze. Podczas pochodu Napoleona z wielką armią na Moskwę przez dłuższy czas stacjonowali tu francuscy oficerowie, z którymi jego dziad się zaprzyjaźnił i od których dużo się nauczył z dziedziny gastronomii.

Po wojnach i kongresie wiedeńskim rodzina postanowiła wysłać jednego  z młodych jej członków na studia do Francji, gdzie miał przy sposobności uczyć się restauratorstwa. Od tego czasu każdy kolejny właściciel studiował na Sorbonie, mówił bezbłędnie po francusku i uczył się we Francji sztuki kulinarnej. Nie znaczyło to, że restauracja była francuska; te kulinarne utensylia, któreśmy, wchodząc, widzieli, to podobno była najbardziej kompletna w Polsce kolekcja polskich statków kuchennych, nie wyłączając egzemplarzy muzealnych.

- Dlaczego restauracja jest za podwórzem z kaczkami, kurami i indykami? - spytaliśmy.

- Proszę panów przejść się po prawdziwej restauracji i zobaczyć klientelę, z której żyjemy. Przecie to urzędniczyny z miejscowej administracji, jakieś oficerki, czy ja wiem, panowie nazwaliby to hołotą. Upija się to i krzyczy, wyklinając na nas, a o kuchni wiedzą tyle, co konie czy osły. Oni nie wiedzą nic o Mickiewiczu ani o Grażynie, ani o prawdziwym litewskim chłodniku, który należy „milczkiem żwawo jeść".

Nasz gospodarz, wiedząc już, kim jesteśmy, ucieszył się, że jedziemy do Różany, gdzie miał jakiegoś krewnego, którego postanowił zaraz zawiadomić o naszym przyjeździe, bo jego syn miał tam po obiedzie jechać. Mówił bezbłędnie kulturalną polszczyzną, prawie bez żydowskiego akcentu, także po francusku. Spytał, co chcielibyśmy zjeść, na co powiedzieliśmy mi, że zdajemy się na jego wybór, ale nie przyszliśmy tu, aby jeść po francusku. Wyszedł na chwilę do kuchni, gdzie coś poszwargotwał z żoną, i wrócił do nas, żeby nam dokończyć historię swojej restauracji.

- Proszę panów, czy ja mam tłumaczyć tym ludziom z dolnej restauracji, co to jest un fillet mignon czy sauce Bearnaise, przecie oni o tym nic nie wiedzą i nigdy o tym nie słyszeli. Oni jedzą zrazy z kaszą, rosół z uszkami, pierogi z kapustą lub mięsem, a my jesteśmy w tym wszystkim specjalistami, więc dajemy im dobrze jeść. Zjeżdżają się tu z całej okolicy i ja z nich żyję. Tu, po kaczkach, kurach i drabinie, nie będą chodzili, bo to ich godności ubliża, a do tego po co? Po pierwsze, za drogo, a po drugie, jakieś potrawy wymyślne i nieznane. Ja teraz panom dam tak zjeść, jak myślę, że panowie będą lubili.

Zaczęło się od wódki, po którą na jego prośbę poszliśmy z nim do piwnicy, gdzie rzeczywiście warto było się wybrać. Stały tam rzędami beczułki z metryczkami, najstarsza z datą z końca XVIII wieku. Nasz gospodarz poradził nam, żebyśmy wzięli jedną z drugiej połowy XIX wieku, bo uważa, że starsze można trzymać jako drogie zabytki historyczne, ale nie mają one żadnych specjalnych walorów smakowych. Trudno mi po sześćdziesięciu latach powiedzieć, cośmy dostali na zakąskę i jakie było nasze bardzo dobre menu. Wiem, że wino z jego bogato wyposażonej piwnicy było pierwszorzędne i Tata za to drogo zapłacił, to pamiętam.

Eustachy Sapieha, Tak było... Niedemokratyczne wspomnienia Eustachego Sapiehy, Warszawa 2012, s. 74-76.

shtetlroutes.pl, red.